To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Dolewa benzynę. Tnie ścierki na paski o odpowiedniej długości. Choć ma dwa rewolwery i dwadzieścia sztuk amunicji, chce swój arsenał wzbogacić bombami benzynowymi. Doświadczenia z ostatnich dwudziestu czterech godzin, od chwili konfrontacji z fałszywym ojcem, nauczyły go, by nie lekceważyć przeciwnika. Wciąż ma nadzieję uratować Paige, Charlotte i małą Emily. Wciąż pragnie się z nimi połączyć i odbudować wspólne życie. Musi jednak patrzeć na świat trzeźwo i przygotować się na to, że jego żona i dzieci nie są już istotami, którymi były niegdyś. Być może są już umysłowo zniewolone. Mogły również zostać zainfekowane jakimiś pasożytami z innej planety i teraz ich mózgi pełne są wijącego się obrzydlistwa. Albo może w ogóle nie są sobą, a stały się po prostu replikami prawdziwej Paige, Charlotte i Emily, tak jak jego repliką jest ten fałszywy ojciec. Może oni wszyscy są replikami wyrosłymi z nasienia, które pochodzi z jakiejś innej galaktyki. Obce istoty mogą się rozprzestrzeniać na niezliczone i niezwykłe sposoby, ale istnieje broń, która ratowała już świat skuteczniej niż jakakolwiek inna: ogień. Kurt Russel, gdy był członkiem stacji badawczej na Antarktydzie, musiał stawić czoło pozaziemskiej bardzo sprytnej istocie przybierającej niezliczone kształty. Przerażającej i potężnej. I wtedy ogień okazał się najskuteczniejszą bronią w walce z tym strasznym wrogiem. Zastanawia się, czy cztery bomby zapalające wystarczą. I tak prawdopodobnie nie będzie miał czasu ich użyć. Jeśli coś wyskoczy z ciała fałszywego ojca, Paige czy też dziewczynek, i jeśli będzie to równie mordercze jak to, co wyskakiwało z ludzi na stacji badawczej Kurta Rusella, to bez wątpienia zostanie pokonany, zanim zdoła użyć czegokolwiek, nie mówiąc już o bombach, biorąc pod uwagę to, że potrzebuje czasu na zapalenie każdej z nich. Żałuje, że nie ma miotacza płomieni. 2 Marty stał przy jednym z frontowych okien i obserwował ciężki śnieg przeciskający się między drzewami. Wyjmował amunicję 9-mm z pudełek, które przywieźli ze sobą z Mission Viejo. Wkładał naboje do kieszeni czerwono-czarnej kurtki narciarskiej, a także do kieszeni dżinsów. Paige ładowała magazynek mossberga. Nie miała takiej praktyki w strzelaniu z pistoletu jak Marty i czuła się pewniej, mając w rękach strzelbę. Mieli osiemdziesiąt pocisków do strzelby i około dwustu naboi 9 mm do beretty. Marty czuł się jednak bezbronny. Kiedy skończył rozmawiać z Tym Drugim, zaczął się zastanawiać, czy nie powinni opuścić chaty i po prostu uciekać. Ale jeśli wytropił ich bez trudu, choć przebyli tak długą drogę, to wytropi ich wszędzie. Zdecydował więc, że będzie lepiej stawić czoło przeciwnikowi w miejscu nadającym się do obrony, niż być zaatakowanym na pustym odcinku szosy, czy zaskoczonym gdzieś, gdzie będzie trudniej walczyć niż w chacie. Był prawie gotów wezwać lokalną policję i wysłać funkcjonariuszy do domu rodziców. Ale zanimby tam dotarli, Ten Drugi z pewnością dawno już by odjechał, a dowody świadczyłyby tylko o jednym: że zabił własną matkę i ojca. Media zrobiły już swoje, przedstawiając go jako szalonego, chorego osobnika. To, co się wydarzyło w domu w Mammoth Lakes, pasowałoby do tej fantastycznej historyjki. Gdyby go aresztowano tego dnia czy następnego, czy po tygodniu, czy też tylko zatrzymano na parę godzin, Paige i dziewczynki musiałyby liczyć tylko na siebie, a on nie mógł na to pozwolić. Nie mieli innego wyboru, jak tylko okopać się i walczyć. Co było nie tyle wyborem, ile wyrokiem śmierci. Charlotte i Emily, siedzące obok siebie na sofie, wciąż miały na sobie kurtki i rękawice. Trzymały się za ręce, czerpiąc jedna od drugiej siłę. Choć były wystraszone, nie płakały ani nie domagały się pociechy, jak zachowałaby się w takiej sytuacji większość dzieci. Zawsze były prawdziwymi skautkami, każda na swój sposób. Marty nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć córkom. Zwykle on i Paige umieli zapewnić im opiekę w trudnych chwilach. Paige żartowała, że są fantastyczną maszyną rodzicielską Stillwaterów, w którym to określeniu było tyle samo ironii co niekłamanej dumy. Ale tym razem brakowało mu słów. Starał się nigdy nie okłamywać córek i teraz też nie zamierzał kłamać, nie miał jednak odwagi powiedzieć im prawdy. – Chodźcie tu, dzieciaki, zrobicie coś dla mnie – powiedział. Spragnione odmiany, zsunęły się z kanapy i przyłączyły do niego. – Stańcie tutaj – polecił – i obserwujcie tamtą drogę. Jeśli skręci w naszą stronę jakiś samochód albo nawet przejedzie zbyt wolno, albo jeśli w ogóle będzie wyglądał podejrzanie, to krzyczcie. Jasne? Przytaknęły z powagą. – Musimy sprawdzić pozostałe okna – upewnić się, czy są zamknięte. I trzeba wszystkie pozasłaniać – zwrócił się do Paige