To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Wszyscy powstrzymywali się od odliczania na głos ostatnich pięciu sekund. To nie Nowy Rok. Zegar pokazał zero. Z miejsca półtorej mili dalej na pasie nie nadeszła żadna od- powiedź. Wtedy Gaby krzyknęła, bo wydało jej się, że wahadłowiec wy- buchnął kulą dymu i ognia. Potem zobaczyła czarny kształt wyska- kujący ku niej spośród płomieni. Rozwiały się złudzenia wywołane drgającym w upale powietrzem. To było wielkie. To było szybkie. Jechało na ognistym ogonie i zmierzało prosto na nią. Serce Ga- by zatrzymało się na moment, gdy rakieta nośna przemknęła tuż przed trybunami i znienacka, w całkiem niemożliwy i magiczny sposób uniosła się w powietrze. Huk był głośniejszy niż wszystko, co dotychczas zdarzyło się jej słyszeć. Mogłaby wrzeszczeć ze wszystkich sił i nikt by nie usłyszał. Wrzeszczała. Patrzyła, jak rakieta wznosi się ze straszliwym rykiem, jak wspina się wciąż wyżej i wyżej piękną krzywą asymptotyczną, a orbiter HORUS trzyma się jej ogona niczym podniecone dziec- ko. Południowy wiatr rozwiewał dym, ale statek kosmiczny piął się ponad sztucznym półwyspem pasa startowego, ponad wodami przypływu wraz z brodźcami, mewami i wielkimi krabami, ponad kosmomaniakami i rakietowymi fetyszystami na parkingu, nad wy- cieczkowiczami w łódkach, nad zieloną wodą Golfsztromu. Wciąż się wspinał. Nic nie mogło go teraz zatrzymać. — Dziesięć mil drogi, pięćdziesiąt tysięcy stóp - powiedział gruby brodacz w brzydkim kapeluszu i podkoszulku z napisem 2010: Fort Lauderdale. — Odrzucenie rakiety nośnej za dwanaście minut - powie- dział drugi gruby brodacz w równie brzydkim kapeluszu i podko- szulku ze staroświeckim wahadłowcem. Na trybunach dla VIP-ów ludzie, którzy już wcześniej ogląda- li starty, rozchodzili się do swoich apartamentów hotelowych, ale twarz Gaby McAslan była wciąż zwrócona ku niebu. Śledziła lśnią- cy punkcik ognia rakiety, dopóki nie rozpłynął się wśród błękitu nieba. - A niech to diabli! - krzyknęła do Aarona. - Niech to wszy- scy cholerni diabli! Czy to nie był najwspanialszy widok, jaki kiedy- kolwiek oglądałeś? - Czy ty płaczesz? - spytał Aaron. - Oczywiście, że płaczę - odpowiedziała Gaby. Po czym zoba- czyła, że Ellen Prochnow wraz ze swym otoczeniem zmierza ku wyjściu z loży prezydenckiej. Grzebiąc w torebce, Gaby pomknęła wśród ławek, usiłując przeskoczyć przez niską barierkę. - Proszę pani! Hej! Przepraszam! Pani Prochnow! Czy mo- głaby mi pani poświęcić ułamek sekundy? Drzewo, na którym narodził się człowiek 66 Cześć, Gab. Mówiłem ci, że będę pisał. Przepraszam za moją zapuchniętą twarz - będziesz ją czę- sto oglądać, nie ma specjalnie na co patrzeć w tym małym konfe- sjonale, który nazywa się Przestrzenią Komunikacji Osobistej - to nieważkość w pełnej krasie. Każdy zaczyna wyglądać jak czarny charakter z filmów z Jamesem Bondem. Trzystu Ernstów Stavro Blofeldów rozbija się po szalonej stacji kosmicznej osiemset mil nad ziemią. To jest kosmos, dzień pierwszy. Zmienię nieco kąt kamery, o tak, widzisz? Matka Ziemia, tam nad nami. Wygląda na to, że wybrałem takie zorientowanie. Większość pozostałych ustawia się na odwrót: stopami w kierunku Ziemi. Prawdopodobnie dorobię się zawrotów głowy i jeszcze większych nudności, niż już mam: wszystko, co jesz, utyka na dole przełyku i nie chce się ruszyć. Po- za tym wszyscy tu są metryczni, a to ziarenko na dole to wciąż jar- dy i mile. Usiłuję się dostosować, ale po prostu nie potrafię po- czuć mili. Widzisz? Właśnie przepływa nad nami Baja California. To za- wsze jest Baja California, prawda? Mógłbym całymi dniami przy- glądać się obracającej się nade mną planecie, dlatego właśnie ograniczają pobyt tutaj do dziesięciu minut dziennie. To jest naj- ważniejsza rozrywka - oglądanie Ziemi. Mają tu w pełni wyposażo- ne kontemplarium gaistyczne w laboratorium wodnym numer Chaga dwa. Unosisz się w pozycji lotosu, słuchasz pieśni wielorybów i przyglądasz się obracającej się przed tobą naszej wielkiej zielonej matce. Grupa śpiewająca Jodo Tendai łączy to z lekcjami jogi w nieważkości. Obiecywałem sobie przed podróżą, że nie stanę się jednym z tych astronautów-mistyków, którzy uwolniwszy się od opakowania atmosfery i grawitacji, odnajdują objawienia religij- ne, ale tu bardzo łatwo popaść w stan odłączenia od ziemskich spraw rodem z zen. Nigdy nie udało mi się jednak zrobić lotosu