To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

- Były jakieś problemy? - zapytała. - Żadnych. - Kiedy lecisz? - Mam rezerwację na wtorek. - Zobaczymy się jeszcze? MacLean pokręcił głową. - Lepiej nie. Twoi przyjaciele mogą nabrać podejrzeń. Tansy otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale powstrzymał ją gestem. - Poza tym potrzebuję trochę samotności. Muszę się przygotować. Zadzwo nię zaraz po powrocie. - Będziesz bardzo uważał, prawda? - powiedziała ze smutkiem w oczach. MacLean przytaknął z uśmiechem. - Możesz być pewna. MacLean spędził weekend na intensywnych ćwiczeniach fizycznych. Chciał być przygotowany na wszystko, co mogła przynieść przyszłość. Poza tym wy- siłek miał działanie terapeutyczne. Rozjaśniał mu umysł i uwalniał od strachu. Wybrał się na wzgórza Pentland Hills na południowych obrzeżach miasta. W sobotni poranek wspiął się stromą ścieżką na szczyt Turnhouse Hill i po- biegł grzbietami wzgórz. Pokonał całą długość łańcucha. Po drodze wdrapał się na Carnethy, Scald Low oraz na East i West Kip. Potem pozwolił sobie na kwa- drans odpoczynku i zjadł dwa batony czekoladowe. Wracał tą samą trasą. Był zmęczony, ale zadowolony. Okazało się, że jest w dobrej formie. Nie- pokoił go tylko własny stan psychiczny. Zaledwie kilka miesięcy temu znalazł się u kresu wytrzymałości i postano- wił ze sobą skończyć. Czy całkiem wyleczył się z depresji? Miłość do Tansy i Carrie pomogła mu się pozbierać, ale czy jest zdolny stawić czoło potężnemu przeciwnikowi? Czy jest już na tyle odporny, że się nie załamie? Przyznał nie- chętnie, że nie jest tego zupełnie pewien. W życiu nie sposób z góry przewi- dzieć, kto będzie bohaterem, a kto tchórzem. Okazuje się to dopiero podczas prawdziwej próby. Większość ludzi nigdy nie musi jej przechodzić, ale MacLe- an czuł, że jego to nie minie. Dobiegł do końca trasy i opadł wyczerpany na zbocze powyżej zbiornika wodnego Glencorse. Ledwie dyszał i waliło mu serce. Leżał na plecach w buj- nej trawie i patrzył na obłoki płynące na wschód, w kierunku Firth of Forth. Widoczność była dobra; w ujściu rzeki zobaczył platformę wydobywczą, zdą- żającą na holu na Morze Północne. Uśmiechnął się do wspomnień. W niedzielę, choć mięśnie mu zesztywniały, powtórzył trening. Zmienił tylko trasę powrotną; pobiegł przez sosnowy las na zachód od Caerketton. Na tym zakończył sprawdzian wytrzymałościowy. Znów doprowadził się do krań- cowego wyczerpania, ale tego właśnie chciał. Zamierzał się przekonać, czy Nick Leavey mówił prawdę, że siłą woli można pokonać słabość ciała. Trzeba się tylko skoncentrować. Upewnił się, że jest sam, i wybrał gałąź. Sterczała dwa metry nad ziemią i miała jakieś osiem centymetrów grubości. Zapamiętał jej położenie, stanął tyłem i zamknął oczy. Wyciągnął z kieszeni monetę i podrzucił. Kiedy upadła, błyskawicznie obrócił się na lewej pięcie, wyskoczył do góry i wyrzucił przed siebie prawą nogę. Kopnięta gałąź odłamała się z głośnym trzaskiem. Zadowolony ruszył przez las. Wyobrażał sobie, że gałęzie z prawej i lewej to przeciwnicy. Rozprawiał się z nimi celnymi uderzeniami nóg. Niedaleko skraju lasu napotkał czterech ostatnich „wrogów". Postanowił załatwić ich w cią- gu pięciu sekund. Wziął głęboki oddech i zaatakował. Pierwszego trafił prawą stopą na wysokości oczu. Drugiego zdzielił lewą ręką, trzeciego kopnął znów prawą nogą. Czwarta gałąź pękła od ciosu nasadą prawej dłoni. MacLean wynurzył się spomiędzy drzew i w odległości dziesięciu metrów zobaczył dwójkę turystów. Mieli niewiele ponad dwadzieścia lat i czerwone kurtki. Siedzieli z kanapkami w rękach i wlepiali w niego niespokojne oczy. Musieli widzieć jego ostatnią „walkę". Poczuł się głupio i chciał się natych- miast wytłumaczyć, ale stłumił ten odruch. Przez chwilę wpatrywali się w siebie. Młodzi ludzie trwali w bezruchu, MacLean dyszał ciężko. Był nieogolony i miał włosy mokre od potu. Wilgotna bluza lepiła mu się do ciała. W końcu przerwał milczenie. - Znów mamy piękny dzień - powiedział uprzejmie i poszedł swoją drogą. We wtorek o czwartej trzydzieści po południu wylądował w Genewie