To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Kiedy zapytałem prezydenta o tę dokonaną w ostatniej chwili zmianę pasażerów, powiedział, żebym machnął na to ręką. Ale coś mi tu śmierdzi. - Gdzie jest Rhinemann? - Razem ze mną na jachcie. - Daj mi go. Przez chwilę panowała cisza, a potem odezwał się Hank Rhinemann, szef zespołu ochrony wiceprezydenta: - Oskar? Mamy nie zaplanowany przejazd. - Wiem. Jak to się stało? - Wybiegł ze swojego biura i powiedział, że ma pilne spotkanie z prezydentem na jachcie. Nie poinformował mnie, że przewiduje także nocleg. - Ukrył to przed tobą? - Szekspir zawsze trzyma gębę na kłódkę. Powinienem się tego domyślić, kiedy zobaczyłem torbę z ubraniem. Cholernie mi przykro, Oskarze. Lucas poczuł, że ogarnia go rozpacz. O Boże, pomyślał, przywódcy światowego supermocarstwa, a w sprawach swego własnego bezpieczeństwa zachowują się jak dzieci. - Stało się - odparł ostro. - Musimy sobie z tym poradzić najlepiej, jak potrafimy. Gdzie jest twoja grupa? - Została na nabrzeżu - odparł Rhinemann. - Przerzuć ich do Mount Vernon i niech wzmocnią zespół Blackowla. Chcę, żeby jacht był otoczony tak, by nawet mysz się nie prześlizgnęła. - Zrobimy, jak każesz. - Jeżeli będzie choć cień kłopotów, wezwijcie mnie. Zostaję na noc w punkcie dowodzenia. - Podejrzewasz coś? - spytał Rhinemann. - Nic konkretnego - powiedział Lucas. Jego głos brzmiał tak głucho, jakby dobiegał gdzieś z oddali. - Ale to, że prezydent i trzy osoby, które zgodnie z konstytucją mogą go zastępować, jednocześnie znajdują się w tym samym miejscu, sprawia, że boję się jak wszyscy diabli. Rozdział 7 - Zawróciliśmy pod prąd. - Głos Pitta patrzącego na obraz dna morskiego pojawiający się na ekranie kolorowego monitora skanującego sonaru był spokojny, niemal obojętny. - Zwiększyć prędkość o dwa węzły. W swych spranych levisach, irlandzkim golfie, brązowych tenisówkach i baseballowej czapce z napisem NUMA sprawiał wrażenie rozluźnionego i opanowanego. Podkreślała to również jego znudzona, obojętna mina. Koło sterowe poruszyło się lekko pod rękami sternika i “Catawba” leniwie odrzuciła na bok trzystopową falę. Pływali tam i z powrotem niczym kosiarka do trawy. Przetwornik bocznego sonaru skanującego, ciągnięty za rufą jak puszka przywiązana do psiego ogona, badał głębiny wysyłając impuls, który po przekształceniu trafiał na ekran monitora jako szczegółowy obraz dna morskiego. Rozpoczęli poszukiwania substancji “N” w południowym końcu Cieśniny Cooka i zorientowali się, że jego zawartość w próbkach rośnie, w miarę jak posuwają się na zachód, w stronę Kamishak Bay. Próbki wody były pobierane co pół godziny, a następnie przewożono je śmigłowcem do polowego laboratorium chemicznego na Augustine Island. Amos Dover porównał ich działania do dziecięcej zabawy w “ciepło-zimno”. Wraz z upływem dnia napięcie nerwowe na pokładzie “Catawby” stawało się nie do zniesienia. Załoga nie mogła wyjść na zewnątrz, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Jedynie chemikom z EPA, ubranym w hermetyczne kombinezony, pozwalano na opuszczanie pomieszczeń. - Nie ma nic? - spytał Dover, zerkając zza ramienia Pitta na ekran o wysokiej rozdzielczości. - Nic, co byłoby dziełem rąk ludzkich - odparł Pitt. - Dno jest nierówne, poszarpane. To głównie zastygła lawa. - Bardzo dobry, wyraźny obraz. - Tak - skinął głową Pitt. - Szczegóły są dość ostre. - Co to za ciemna smuga? - Ławica ryb. Może stado fok. Dover odwrócił się i spojrzał przez okna mostku na stożek wulkanu górujący nad oddaloną zaledwie o kilka mil Augustine Island. - Lepiej by było, gdyby szybko zlokalizował pan źródło skażenia. Podchodzimy już do brzegu. Z głośnika na mostku rozległ się głos Mendozy: - Laboratorium do okrętu. Dover podniósł mikrotelefon. - Słuchamy, laboratorium. - Sterujcie kursem zero-siedem-zero. Wygląda na to, że w tym kierunku występuje największe zagęszczenie śladów. Dover spojrzał krytycznie na widniejącą niedaleko wyspę. - Jeżeli utrzymamy ten kurs przez dwadzieścia minut, wpakujemy się na brzeg pod samym waszym nosem. - Podejdźcie jak możecie najbliżej i pobierzcie próbki - odparła Mendoza. - Według moich wskazań jesteście prawie nad źródłem skażenia. Dover bez wdawania się w dyskusję odłożył słuchawkę i zawołał głośno: - Jaka głębokość?! Oficer wachtowy stuknął we wskaźnik na konsoli. - Sto czterdzieści stóp, i zmniejsza się. - Jak duży jest zasięg widoczności tej aparatury? - zapytał Dover Pitta. Widzimy dno na odległość sześciuset metrów po obu stronach kadłuba. - W takim razie badamy pas o szerokości około dwóch trzecich mili. - Mniej więcej - przytaknął Pitt. - Powinniśmy już wykryć statek - oświadczył z irytacją Dover