To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Anglich poczuł, że w tętnice szyjne wpijają mu się kciuki równie wielkie i twarde jak klamki. Przed oczami miał olbrzymią, rosnącą z każdą chwilą twarz... olbrzymią, ciemną twarz przepołowioną szerokim uśmiechem. Falowała w coraz słabszym świetle, nierealna i fantastyczna. Uderzył w nią. Jego ciosy były słabe, słabe jak muśnięcie dziecięcym balonikiem; pięści okłada jące twarz czarnego nic nie czuły. Murzyn odwrócił go, wbił mu kolano w krzyż i przegiął go do tyłu. Przez chwilę Anglich słyszał jedynie łomot krwi w uszach. Aż wreszcie, jakby z oddali, dobiegł go piskliwy kobiecy krzyk i - jeszcze bardziej odległy - głos Waltza Elegancika: - Spokojnie, Rufe. Tylko spokojnie. Świat Pete'a Anglicha wypełniła głęboka czerń, zmieszana z krwistą czerwienią. A potem cisza. Wszystko zamarło w bezruchu, nawet krew. Murzyn ułożył bezwładne ciało Anglicha na podłodze, cofnął się i zatarł ręce. - Taak - wycedził. - Lubię przyduszać takich chojraków. 5. Murzyn w kraciastym garniturze siedział na skraju kanapy i ospale brzdąkał na pięciostruno wym banjo. Twarz miał poważną, spokojną, choć może nieco smutną. Z przekrzywioną na bok głową i zgniecionym niedopałkiem sterczącym z kącika ust, powoli przebierał po strunach. Grał samymi pal cami, bez kostki. Z jego gardła wydobywał się cichy pomruk. Śpiewał. Tani zegar elektryczny na gzymsie kominka wskazywał jedenastą trzydzieści pięć. Salonik był mały, nadmiernie zagracony jasnymi meblami. Czerwoną lampę stojącą ozdabiała u podstawy kolekcja lalek. Na podłodze leżał pogodny dywan z wzorem w wielkie romby. Pomiędzy dwoma zasłoniętymi oknami wisiało lustro. Jedne drzwi były uchylone, a drugie, wychodzące na korytarz, zamknięte. Pete Anglich leżał na podłodze na wznak, z otwartymi ustami i rękami rozrzuconymi na boki. Oddychał chrapliwie. Oczy miał zamknięte; w świetle lampy jego twarz wydawała się czerwona, jak w gorączce. Murzyn odłożył banjo i wstał. Ziewnął, przeciągnął się i podszedł do kalendarza wiszącego nad kominkiem po drugiej stronie pokoju. - Sierpień już dawno się skończył - mruknął z niesmakiem. Zerwał kartkę z kalendarza, zmiął ją w kulkę i rzucił nią w nieprzytomnego policjanta. Trafił go w policzek. Anglich ani drgnął. Murzyn wypluł peta na dłoń, wyprostował palce i pstryknął nim w tym samym kierunku. Przeszedł kilka kroków i pochylił się. Pomacał skroń policjanta w miejscu, gdzie widniał wielki siniak, i nacisnął, uśmiechając się łagodnie. Anglich dalej leżał bez ruchu. Czarny wyprostował się, zamyślony i - niezbyt mocno - zaczął kopać leżącego w żebra. W koń cu Anglich poruszył się, zabełkotał i przekręcił głowę. Murzyn, najwyraźniej usatysfakcjonowany, zostawił go i podszedł do kanapy. Wziął banjo i oparł je o ścianę koło drzwi wejściowych. Na stoliku leżała gazeta, na niej rewolwer. Olbrzym zniknął za uchylonymi drzwiami prowadzącymi do sąsied niego pokoju i wrócił z na wpół opróżnioną litrową butelką dżinu. Wytarł ją dokładnie chusteczką i postawił na gzymsie kominka. - Już czas, kolego - powiedział na głos. - Jak się obudzisz, pewnie ci będzie byle jak. Pewnie bę dziesz chciał strzelić klina... Hej, mam lepszy pomysł! Sięgnął po butelkę, przyklęknął, oblał dżinem usta i brodę policjanta i skropił mu koszulę. Znów wytarł butelkę i postawił ją na podłodze, a szklany korek z odmierzaczem wrzucił pod kanapę. - Weź to złap - powiedział cicho. - Odciski palców nie zaszkodzą. Wziął gazetę ze stolika, zsunął z niej rewolwer na dywan i kopnął go tak, by znalazł się niemal w zasięgu ręki Anglicha. Od progu raz jeszcze przyjrzał się bacznie scenerii, kiwnął głową i podniósł banjo. Otworzył drzwi, wyjrzał na korytarz i odwrócił głowę. Żegnaj, przyjacielu - powiedział łagodnie. - Czas, żebym się ulotnił. Nie masz przed sobą wielkiej przyszłości, za to nie będziesz długo czekał na to, co ma się stać. Zamknął drzwi i zszedł po schodach na parter. Z sąsiednich mieszkań dolatywały ciche dźwięki radia. W hallu nie było nikogo. Murzyn w kraciastym garniturze wcisnął się do budki telefonicznej w samym rogu sali, wrzucił do aparatu pięć centów i wybrał numer. - Policja - usłyszał. Przysunął usta do słuchawki. - Czy to gliny? - rzucił piskliwie, zmieniając głos. - Panie, ale się tu strzelali! Calliope Apart ments 4B, Wschodnia Czterdziesta Ósma dwieście czterdzieści sześć. Zapisał pan? Szybko odwiesił słuchawkę i chichocząc zbiegł po schodkach na ulicę. Wskoczył do małego, brudnego sedana, zapalił silnik i odjechał w kierunku Central Avenue. Był już niedaleko Central, gdy zza rogu ukazały się czerwone światła radiowozu, który skręcił we Wschodnią Czterdziestą Ósmą. Murzyn za kierownicą sedana roześmiał się, nie przerywając jazdy. A kiedy mijał go pędzący na sygnale radiowóz, nucił już gardłowo pod nosem. Słysząc trzask zamka w drzwiach, Pete Anglich uchylił powieki. Poruszył głową - jego twarz natychmiast wykrzywił grymas bólu. Mimo to przekręcił głowę dalej, aż wreszcie dostrzegł pusty kąt i środek pokoju. Odwrócił głowę w drugą stronę i obejrzał resztę pomieszczenia. Przeturlał się i sięgnął po broń na podłodze. Był to jego własny rewolwer. Anglich usiadł i od ruchowo otworzył bębenek. Pomimo bólu, jego twarz stężała. Ktoś wystrzelił jeden pocisk. Lufa wciąż jeszcze śmierdziała prochem. Policjant wstał i skulony ruszył w stronę uchylonych drzwi. Powoli otworzył je na oścież, schy lając się jeszcze niżej. Nic się nie stało