To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Harry Latham to szpieg, tchórz i kłamca, więc chyba wszystko jest jasne. - To dość barbarzyński obyczaj... - wyszeptała Karin, wpatrując się w smukłego, umięśnionego mężczyznę. - Droga pani, tradycja i obyczaje stanowią podstawę wszelkiej dyscypliny. Im są starsze, tym bardziej zasługują na szacunek oraz na to, żeby się do nich stosować. Z sąsiedniego pokoju dobiegły szumy i trzaski, a potem rozległ się męski głos mówiący coś po niemiecku. Chwilę później w drzwiach stanął drugi nazista, jeszcze młodszy od tego, który pilnował Karin, równie wysoki i dobrze zbudowany. - Dostaliśmy wiadomość z Berlina - powiedział. - Francuzi są kompletnie zdezorientowani, więc możemy działać zgodnie z planem. - Mogli sobie oszczędzić fatygi. W jaki sposób żabojady mieliby się czegoś domyślić? - No, są przecież te trupy przed hotelem "Normandie"... - I samochód Deuxieme na dnie Sekwany. I co z tego? - Kazali sprawdzić, czy wszystko... Wiesz o czym mówię: Chateau de Vincennes, na północ od Bois. - Owszem, wiem, o czym mówisz i co miał na myśli Berlin. Co jeszcze? - Za godzinę zacznie świtać. - Helmut chyba jest już na stanowisku? - Oczywiście. Zapisał sobie, co ma powiedzieć. - Przekaż mu, żeby zadzwonił za dwadzieścia minut. - Ale wtedy będzie jeszcze ciemno! - Wiem. Zjawimy się wcześniej na miejscu, żeby przeprowadzić rozpoznanie terenu. - Ty zawsze o wszystkim pomyślisz. - Owszem. Idź już! - Drugi nazista zniknął, a wówczas ten siedzący na stołku zwrócił się ponownie do Karin: - Przykro mi, Frau de Vries, ale będę musiał zakleić pani usta. Potem rozwiążę panią, żeby mogła pani pójść z nami. - Po co? Nie możecie oszczędzić mi fatygi i zabić mnie tutaj, na miejscu? - Proszę zdobyć się na odrobinę optymizmu. My nie zajmujemy się wyłącznie zabijaniem. - A Hitler był przyjacielem Żydów. - Doprawdy, trudno odmówić pani poczucia humoru. Latham spotkał się z Witkowskim mniej więcej osiemdziesiąt metrów na wschód od stojącego przy rue Lacoste budynku numer 23, u wylotu pogrążonej w ciemności alejki. - Niezłe miejsce - zauważył Drew. - Nie było innego. Nie mam pojęcia, kto w tym mieście płaci rachunki za elektryczność, ale muszą być cholernie wysokie. - Skoro o tym mowa: nie wiemy, które to mieszkanie, więc będziemy musieli zaryzykować i uderzyć na to, gdzie są włączone światła. - Mylisz się - odparł pułkownik. - Wszystko wiemy. Czwarte piętro, zachodni narożnik. - Żartujesz. - Nigdy nie żartuję, kiedy mam pod płaszczem dwa pistolety z tłumikami, cztery magazynki z amunicją i pistolet maszynowy MAC-10 ze skróconą lufą. - W jaki sposób się dowiedziałeś? - Podziękuj Moreau, który nadal marzy o tym, żeby dobrać ci się do tyłka, ale odebrał już przesyłkę. - Koeniga? - Właśnie. To zabawne, ale okazało się, że figuruje w kartotece Surete. - Jako neonazista? - Nie. Jako amator chłopięcych wdzięków. Zarejestrowano pięć anonimowych skarg, przypuszczalnie od chłopców z parafialnego chóru.. - A co z mieszkaniem? - Claude dotarł do właściciela, a reszta była bajecznie prosta. Nikt nie chce zadzierać z instytucją, która w ciągu pięciu minut może sprowadzić ci na głowę kontrolę z urzędu skarbowego. - Stanley, jesteś cudowny. - Nie ja, tylko Moreau, a w zamian za to musiałem mu obiecać, że osobiście przeprosisz jego ludzi, kupisz im kosztowne upominki i zaprosisz na cholernie elegancki obiad do "Tour d'Argent". Z rodzinami, ma się rozumieć. - Ale na to pójdzie moja dwumiesięczna pensja! - Sprawa jest już obgadana. A teraz zastanówmy się, jak powinniśmy zrobić to, co zamierzamy, bez pomocy oddziału komandosów. - Dostaniemy się do środka, po czym wejdziemy na górę po schodach - odparł Latham. - Naturalnie na paluszkach. - Na pewno zostawili kogoś na klatce schodowej. Lepiej pojedźmy windą. Będziemy udawać pijaków. Może nawet zaśpiewamy jakąś piosenkę - głośno, ale nie za głośno. - Dobry pomysł, Stosh. - Robiłem w tym interesie, kiedy ty jeszcze wysyłałeś do producenta kupony konkursowe z opakowań płatków owsianych. Wjedziemy na piąte albo szóste piętro, wysiądziemy z windy, zejdziemy na dół. Naturalnie na paluszkach, ta część twojego planu jest bez zarzutu. - Dzięki za komplement. Od tej pory będę wspominał o nim za każdym razem, kiedy ktoś będzie chciał usłyszeć mój życiorys. - Jeśli wyjdziesz z tego w jednym kawałku, przydadzą ci się wszystkie komplementy, jakimi ktokolwiek i kiedykolwiek cię obdarzył. Przypuszczam, że Wesley Sorenson zechce wysłać cię na odpowiedzialną i zaszczytną placówkę do Mongolii... A teraz do roboty. Trzymaj się blisko murów, bo z czwartego piętra nie widać całego chodnika. Latham i Witkowski przeskakując od bramy do bramy przemknęli przez rue Lacoste i bez przeszkód dotarli do budynku oznaczonego numerem 23. Weszli do holu, stwierdzili, że wewnętrzne drzwi są zamknięte, po czym uważnie przestudiowali listę lokatorów. - Już wiem - oznajmił pułkownik, naciskając guzik przy nazwisku lokatora z ósmego piętra. Kiedy po dłuższej chwili z głośnika domofonu dobiegł zaspany kobiecy głos, powiedział po francusku bez śladu obcego akcentu: - Jestem kapitan Louis d'Ambert z Surete. Może pani sprawdzić telefonicznie moją tożsamość, ale proszę zrobić to możliwie szybko, gdyż nie ma czasu do stracenia. Do budynku dostał się bardzo niebezpieczny osobnik, który stanowi poważne zagrożenie dla mieszkańców. Musimy jak najprędzej go aresztować. Podaję pani numer, pod którym... - Nie trzeba, kapitanie - przerwała mu kobieta. - Teraz tylu namnożyło się tych przestępców... Po prostu strach wyjść na ulicę. Rozległ się brzęczyk, a ułamek sekundy później Latham i Witkowski byli już w środku. Wskaźnik nad rozsuwanymi metalowymi drzwiami informował, że winda stoi na trzecim piętrze. Latham wdusił przycisk; maszyneria zaklekotała, a kiedy winda zatrzymała się z donośnym stukotem i drzwi rozsunęły się bezszelestnie, dwaj mężczyźni natychmiast dostrzegli czerwone światełko na tablicy. Ktoś wzywał windę na czwarte piętro. - Naciśnij jedynkę - polecił Stanley. - Najpierw wykona nasze polecenie. - To na pewno oni! - szepnął Drew. - Ja też tak sądzę, zważywszy na dość niezwykłą porę. Wysiądziemy na pierwszym piętrze, zejdziemy po schodach, zaczaimy się w holu na parterze i przekonamy się, czy nasze przeczucia są jeszcze cokolwiek warte. Były. Wróciwszy pospiesznie na parter dwaj Amerykanie ukryli się w głębi korytarza; chwilę potem rozsunęły się drzwi i z windy wyszła Karin de Vries z ustami zaklejonymi plastrem, w towarzystwie trzech mężczyzn w nie rzucających się w oczy cywilnych ubraniach. - Halt! - ryknął Witkowski, wyskakując z cienia. Latham stanął u jego boku. Podobnie jak pułkownik trzymał oburącz pistolet