To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Irka stała z szeroko otwartymi oczami, zaczynała znów słyszeć i widzieć dookoła siebie ludzi, zaczynała znów czuć. Po pewnym czasie uszykowano powstańców trójkami i pod eskortą poprowadzono w głąb miasta. Na jakimś podwórku ustawiono ich pod murem, rozkazano podnieść do góry ręce i zaczęto ustawiać naprzeciwko ciężki karabin maszynowy. Zamarli w bezruchu. Tylko ojciec Paweł - czując swą odpowiedzialność - wybiegł z tej masy do dowodzącego oficera. Dobrze znał język niemiecki. Po chwili wrócił do swoich ledwo trzymających się na nogach. Ruszono dalej przez Agrikolę w stronę alei Szucha. Tam zatrzymano powstańców na dziedzińcu gestapo. W oknach ukazywać się poczęli gestapowcy; było ich coraz więcej, wykrzykiwali coś do powstańców. Któryś rzucił w ich gromadę suchara i jeden z chłopców, nie panując nad instynktem głodu, podniósł suchar i zaczął gryźć. Stało się to początkiem nowej zabawy: hitlerowcy ciskali teraz w gromadę powstańców sucharami, nadpsutymi owocami, nie dojedzonymi kawałkami chleba. Chłopcy i dziewczęta schylali się po to i jedli, nie mogli się opanować, nie chcieli się opanować. Ale niektórzy zaczęli pragnąć śmierci. Z Irką natomiast stało się coś przeciwnego: tu dopiero, na tym gestapowskim dziedzińcu, ozdrowiała jej dusza. Nie tknęła rzucanych sucharów i odczuła ponownie nienawiść w sercu. Po pobieżnym badaniu rannych oddzielono od zdrowych. Zdrowi zostali w alei Szucha, rannych zaś wsadzono do samochodów ciężarowych, lekko ranną Irkę też. Ciężarówki przewiozły ich do kościoła na Woli i tu znów przystąpiono do ich badania. Tym razem pytającym był oficer SS; interesowały go magazyny z bronią, szczegóły o oddziałach powstańczych Śródmieścia, kontakty z wojskami radzieckimi. - Nie mogę o tym mówić - powiedziała Irka. - To są tajemnice wojskowe, a ja jestem żołnierzem. Oficer przyjrzał się jej uważnie. - Jesteś sanitariuszką czy łączniczką - spytał. - Łączniczką. Nie pytał więcej. Nie bito jej. Noc spędziła razem z ojcem Pawłem oraz z kilkoma dziewczętami i chłopcami. Z rana przyszli do nich SS-mani-Ukraińcy. Niektórzy mówili po polsku. Potem z alei Szucha przybyła pieszo grupa zdrowych powstańców, którzy zostawieni tam zostali wczoraj. Po południu rannych załadowano do samochodów. Następnie SS-mani oddzielili powstańczych chłopców od dziewcząt. Chłopców poprowadzono ulicą Wolską za miasto, w kierunku Pruszkowa, dziewczętom zaś kazano ustawić się pod murem. Stało ich pod tym murem sześć, Irka także. Kolumna pieszych powstańców już odeszła. Teraz ruszyły samochody z rannymi i dziewczęta poczęły machać im na pożegnanie rękami. Usiłowały się uśmiechać. I tak pozostały w oczach odjeżdżających powstańców: ustawione pod murem, z nikłymi uśmiechami na ustach, migające na pożegnanie bielą dłoni. Samochody zniknęły... Irka oderwała wzrok od drogi i spojrzała na stojących koło nich mężczyzn w mundurach SS. Przestała się uśmiechać... Uczuła, jak walić jej poczyna w piersiach serce i drętwieją nogi. Nie ma takich przeszkód, których by nie pokonała matka, pragnąca odszukać swe zaginione dziecko. Pani Janina, pogodziwszy się ze śmiercią Maryny na Starym Mieście, przez półtora roku poszukiwała śladów Irki. Podobnie czyniły inne matki tych dziewcząt, które pozostały przy murze kościoła wolskiego, gdy odjeżdżały samochody z ich rannymi kolegami. W kościele i koło kościoła nie było wówczas Polaków. Poszukiwania nie dały wyników. Którejś nocy pani Janina ujrzała córkę we śnie. Irka miała oczy rozszerzone przerażeniem i usta jakby w krzyku, w obłędnym krzyku... Pani Janina objęła głowę rękami - i z twarzą w poduszce - zaczęła spazmatycznie płakać. Xvii. Epilog Był w "Zośce" powstaniec, który przybrał konspiracyjne imię Czart. Miał za sobą - jak większość chłopców "Rudego" - konspiracyjną podchorążówkę i w ostatnich tygodniach powstania został dowódcą sekcji w plutonie "Sad". Wysoki, płowy blondyn o subtelnych rysach twarzy, był chłopcem wrażliwym i silnie przeżywał każdy powstańczy dzień. Jak wszyscy w "Zośce" Czart się nie oszczędzał. Nie dekował się ani w dywersji, ani w powstaniu i na swój Krzyż Walecznych zasłużył uczciwie. Na cmentarzu żydowskim kropił z elkaemu w tyralierę nieprzyjacielską z tak bliska, że widział białka oczu Niemców; dostał wówczas postrzał w pierś i przeleżał w szpitalach Broma na Woli i Starówce parę tygodni. Ale rana goiła się dobrze, nie czekając więc zupełnego jej zaleczenia wrócił do kompanii i należał do tych, którzy przebili się ze Starówki górą do Śródmieścia. Na Czerniakowie trzymał się długo i dopiero pod sam koniec, już na Wilanowskiej 1, dostał odłamkiem tak szpetnie w udo, że nie mógł się ruszać i leżał w korytarzu piwnicznym jak Łazarz. Podczas przynależności do Szarych Szeregów i ich Grup Szturmowych Czart nasiąkł panującą wśród tej młodzieży atmosferą i ani się spostrzegł, jak sam stał się nosicielem tej atmosfery. W grę nie wchodziły żadne nadzwyczajności, ot - kilka najprostszych, najbardziej uchwytnych zasad postępowania: być koleżeńskim w każdej potrzebie, mieć stałe nastawienie na Służbę (to znaczy chcieć dawać, a nie brać; dawać ze siebie wszystko), no i nie mówić "zdechł pies", dopóki się oddycha. Te i podobne proste zasady rozumiane same przez się w "Zośce" i "Parasolu", były tak powszechnie praktykowane, iż Czart uważał je za najbardziej normalne. I do głowy by mu nie przyszło, iż dzięki temu jego dzielni dowódcy nie wisieli w próżni, stanowili bowiem tylko coś w rodzaju etykiety, coś w rodzaju efektowniejszej próbki tego samego gatunku młodzieży. Śmierć pierwszych swych dowódców i przyjaciół Czart przeżywał niezwykle silnie, ginęli przecież jego najbliżsi i najdrożsi. Ale potem śmierć kosiła już tak szybko, a ciężka służba tak wysysała wszelkie siły fizyczne i psychiczne, iż Czart otępiał i przestał rozpaczać: aby żyć i walczyć, trzeba było myślą zaczepiać o to, co żywe, co się trzyma, co pokpiwa ze śmierci, co daje ufność. Polegli spełnili swoje