To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Skoro oni mogli to robić, mógł tego dokonać i on. Nu-Khasisatra ukląkł i wzniósł modły do Najwyższego, wymawiając dziesięć tysięcy imion znanych człowiekowi, potem mocno zacisnął kamień w dłoni i wyobraził sobie, jak wznosi się w napływające na niebo chmury. Zakręciło mu się w głowie i nagle poczuł się wolny, jak statek, który zerwał się z kotwicy. Otworzył oczy. Patrzył z góry na białe pustkowie gór i dolin, bez śladu życia. Czyste niebo ponad nim oślepiało błękitem, ziemia leżąca w dole była upiorna, milcząca. Ogarnął go strach. Dokąd trafił? Opadł ku zasypanemu śniegiem światu... i znalazł się w chmurach. Przez pewien czas nic nie widział, a gdy wreszcie przedarł się przez szarobiałą mgłę, zobaczył ziemię, porośniętą bujną zielenią, pociętą pasmami ośnieżonych gór i wstęgami rzek, zobaczył rozległe równiny, lasy, głębokie doliny. Rozejrzał się w poszukiwaniu życia, miast czy wiosek, ale na dole niepodzielnie władała natura. Nu spłynął niżej nad równinę. Dostrzegł własne ciało w płytkim zagłębieniu i, parę mil na zachód, wozy z białymi płóciennymi budami, a przy nich woły pasące się na zboczu. Wyprawił się dalej, za góry, i ujrzał brzydkie miasteczko złożone z przysadzistych, drewnianych budynków, i wielkie zgromadzenie ludzi na łące. Przemknął nad nimi, dążąc dalej na południe. Zobaczył wielki mur, podobny do falochronu w Ad, i opadł w jego kierunku. Kamienie były wyciosane w taki sam sposób, ale dużo starsze niż Mur Pendarrica. Ruszył dalej, zastanawiając się, jak to się stało, że naród, który wzniósł taką imponującą budowlę, obecnie klecił prymitywne chałupy dostrzeżone w mijanej osadzie. Potem zobaczył miasto – i serce zamarło mu w piersiach. Poznał skazany na zagładę pałac, marmurowe tarasy, długą Drogę Królów w szpalerze posągów – a na południu, zakrzywioną linię nabrzeża. Ale za nianie było połyskującego oceanu, tylko pola i łąki. Nu krążył, przypatrując się ludziom spacerującym ulicami. Wszystko było takie, jak pamiętał, a jednak inne. Pomknął do świątyni i zatrzymał się przy posągu Derarcha Proroka. Jego twarz zniknęła, wygryziona zębem czasu, święte zwoje w dłoniach ścieniały i wyglądały jak białe laseczki. Wstrząśnięty ponad granice wytrzymałości, wzbił się z powrotem w niebo. To, co zobaczył, wyglądało niczym wizja z ogni Beliala. I poznał prawdę. Nie był to żaden obcy, daleki kraj; to był jego dom, miasto Ad. Wspomniał wizję ryczącego morza i trzy słońca na niebie. Znalazł się w świecie przyszłości. Wrócił do swojego ciała i zapłakał nad wszystkim, co utracił: nad Pashad i synami, nad Balim i swoimi przyjaciółmi, i nad wszystkimi ludźmi świata skazanego na rychłą zagładę... świata, który już umarł. Nu-Khasisatra płakał nad Atlantydą. Gdy łzy przestały płynąć, Nu oparł się plecami o kamień. Ciało go bolało, czuł ciężar w sercu. Jaki sens miało ostrzeganie ludzi? Dlaczego Chronos posłużył się nim, skoro nie było nadziei? „Nie ma nadziei? Ty pierwszy ze wszystkich ludzi winieneś poznać głupotę tej myśli”. Jego pierwszy statek wpadł w szpony straszliwego sztormu. Nu zainwestował w to przedsięwzięcie wszystkie swoje pieniądze, mało tego – zapożyczył się, wpędzając siebie i rodzinę w ogromne długi. Gdy podróż dobiegała końca, gdy statek z pełnymi ładowniami zbliżał się do portu, Nu radował się, gdyż miał zapewnioną bezpieczną przyszłość. Nagle wiatr zmienił się i przybrał na sile, a morze wzburzyło się z rykiem; wielkie fale miotały statkiem, spychając go na czarne urwisko, które, groźne jak kolosalny młot, wisiało coraz bliżej. Załoga spanikowała. Ludzie, jeden przez drugiego, skakali za burtę, skazując się na niemal pewną śmierć w toni rozszalałego morza. Nu-Khasisatra nie stracił głowy. Trzymając rumpel, natężał wszystkie siły i wpatrywał się usilnie w zawieszone nad głową skały