To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

W żaden naukowy sposób nie da się wyjaśnić sprawy Kleksa. Śmiem twierdzić, że są to zjawiska spirytystyczne, mistyczne i tak dalej, ze sporą domieszką teozoficzną. Klondike to piękny kraj. Żyłbym tam sobie do dziś i byłbym zapewne milionerem, gdyby nie ten Kleks. Działał mi na nerwy. Znosiłem go dobre dwa lata, po czym zupełnie się załamałem. W lecie roku 1899 wyprzęgłem. Stefanowi nie powiedziałem ani słowa. Po prostu dałem nogę. Ale zrobiłem, co do mnie należało. Zostawiłem Stefanowi paczuszkę z napisem: „Śmierć szczurom!” i dołączyłem kartkę pouczając w niej, co i jak ma zrobić. Kochany Kleks strasznie mnie zmordował. Zrobiłem się taki nerwowy, że wciąż zrywałem się na równe nogi i rozglądałem wokół, choć nie było żywej duszy w pobliżu. Jednakże niezwykle szybko wróciłem do stanu normalnego. Zanim dojechałem do San Francisco, odzyskałem dwadzieścia funtów wagi, a gdy przeprawiłem się promem do Oakland, byłem już dawnym sobą tak dalece, że nawet moja żona nie dostrzegła żadnej zmiany. Stefan napisał do mnie tylko raz. List zdradzał niejaką irytację. Mój przyjaciel bardzo wziął sobie do serca to, żem go zostawił z Kleksem. Pisał mi również, że „śmierci szczurom” użył zgodnie z moimi wskazówkami, lecz nic z tego nie wyszło. Minął rok. Znów pracowałem w biurze i świetnie mi się powodziło — nawet trochę się roztyłem. Nagle przyjechał Stefan. Ale do mnie nie wstąpił. Przeczytałem jego nazwisko na liście pasażerów, którzy przybyli statkiem parowym, i zachodziłem w głowę, co mu się stało. Ale niebawem przestałem się dziwić. Pewnego ranka wyszedłem z domu i ujrzałem, że kochany Kleks, przywiązany do furtki, nie chce wpuścić mleczarza. Tego samego ranka dowiedziałem się, że Stefan wyjechał na północ, do Seattle. Od tej chwili przestało mi przybywać na wadze. Żona kazała mi kupić obrożę i smycz. Nim minęła godzina, Kleks okazał żonie swą wdzięczność: zagryzł jej ulubieńca, perskiego kota. Nie dam rady pozbyć się kochanego Kleksa. Będzie ze mną aż do mojej śmierci, bo sam nie umrze nigdy. Odkąd się pojawił, apetyt mi nie dopisuje, a żona twierdzi, że marnie wyglądam. Zeszłej nocy Kleks dobrał się do kurnika pana Harveya (Harvey jest moim sąsiadem) i udusił dziewiętnaście rasowych kurcząt. Muszę za nie zapłacić. Sąsiedzi z naprzeciwka pokłócili się z moją żoną i wyprowadzili się gdzie indziej. Powodem był Kleks. Oto dlaczego rozczarowałem się do Stefana Mackaye’a. Nigdy bym się nie spodziewał, że jest człowiekiem tak podłym. Przełożył Kazimierz Piotrowski DOM MAPUHIEGO Mimo ociężałości swojej sylwetki „Aorai” manewrowała bez trudu na lekkim wietrze i kapitan podprowadził ją blisko do atolu, zanim zatrzymał statek tuż przed wirami przybrzeżnej kipieli. Atol Hikueru spoczywał płasko na morzu. Był to krąg miałkiego piasku koralowego, który miał sto jardów szerokości, dwadzieścia mil w obwodzie, a wynurzał się nad powierzchnię o trzy do pięciu stóp. Na dnie olbrzymiej szklistej laguny znajdowało się wiele muszli perłowych i z pokładu szkunera można było dojrzeć, poprzez wąski pierścień atolu, zajętych swą pracą nurków. Jednakże laguna nie miała wejścia odpowiedniego choćby dla handlowego szkunera. Przez kręty i płytki kanał mogły się przy pomyślnej bryzie przedostać kutry, natomiast szkunery stawały na zewnątrz i wysyłały tylko pomniejsze łodzie. ,,Aorai” spuściła zgrabnie szalupę, do której wskoczyło pół tuzina śniadych marynarzy odzianych tylko w szkarłatne przepaski biodrowe. Chwycili za wiosła. Na rufie łodzi, opodal rudla, stał młody człowiek w białym tropikalnym ubraniu znamionującym Europejczyka. Ale nie był stuprocentowym Europejczykiem. Złociste dziedzictwo Polinezji objawiało się w słonecznej pozłocie jego jasnej skóry, rzucało złote blaski i lśnienia poprzez migotliwy błękit oczu. Był to Raoul, Aleksander Raoul, najmłodszy syn Marie Raoul, bogatej pół–Kreolki, właścicielki sześciu handlowych szkunerów podobnych do „Aorai”. Szalupa przecięła wir kłębiący się tuż u wejścia i prując zbełtane piany przypływu, torowała sobie drogę do zwierciadlanego zacisza laguny. Młody Raoul wyskoczył na biały piasek i uściskał dłoń rosłego krajowca. Ów miał wspaniały tors i ramiona, lecz kikut prawej ręki, z wystającą na kilka cali zbielałą już kością, świadczył o spotkaniu z rekinem, które położyło kres karierze nurka i uczyniło zeń pochlebcę i intryganta ubiegającego się o drobne łaski. — Słyszałeś, Alek? — brzmiały jego pierwsze słowa. — Mapuhi znalazł perłę — ale jaką perłę! Nigdy nie wyłowiono podobnej na Hikueru ani na wszystkich Paumotach, ani na całym świecie. Odkup ją od niego. Ma ją jeszcze. I pamiętaj, że ja pierwszy powiedziałem ci o tym. Mapuhi jest głupi i możesz ją dostać tanio. Masz trochę tytoniu? Raoul skierował swe kroki prosto przez plażę, w stronę chaty stojącej pod drzewem pandanowym. Był konwojentem na szkunerze swojej matki i miał za zadanie przetrząsnąć całe Paumoty w poszukiwaniu zasobów kopry*, muszli i pereł, w które obfitowały. Był jeszcze młodym konwojentem; dopiero po raz drugi wyruszył w tym charakterze i gryzł się potajemnie swym brakiem doświadczenia w ocenianiu pereł. Kiedy jednakże Mapuhi pokazał mu perłę, Raoulowi udało się opanować pierwsze wrażenie i zachować na twarzy niedbały, kupiecki wyraz. Albowiem na widok perły doświadczył wstrząsu. Była wielka jak gołębie jajo, doskonale kulista, a w jej białości opalizowały promiennie wszystkie dookolne barwy. Ta perła była żywa. Nigdy nie widział nic podobnego. Kiedy Mapuhi opuścił mu ją na dłoń, Raoula zdumiał jej ciężar. Świadczył on że perła jest dobra. Obejrzał ją starannie przez kieszonkową lupę. Była bez jednej plamki czy skazy. Jej czystość jakby się roztapiała w powietrzu, perła, rzekłbyś, ulatywała mu z dłoni