To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Zawsze wtedy dużo je na śniadanie. - Co to takiego... ten dzień służby? - zapytał Turner. Dziewczyna uśmiechnęła się. - Każdy porządny buddysta ma jeden dzień służby tygodniowo. To taka wasza niedziela. Tego dnia nie wolno nam jeść po południu, dlatego jem dużo na śniadanie. - Roześmiała się. - Idzie pani wtedy do kościoła? - zapytał Turner. - Rano idę do pagody. To jak u chrześcijan niedziela, tyle że my jesteśmy bardziej rygorystyczni. Nie wolno mi stosować żadnych kosmetyków upiększających twarz ani malować paznokci. - Spojrzał na nią i zauważył, że nie jest umalowana. - Nie włączamy gramofonu, nie słuchamy żadnej muzyki, nie wolno nam dotykać złota ani srebra. - Uniosła rękę i Turner zauważył, że je drewnianą łyżką. Morgan roześmiał się, z lekka złośliwie. - Mało tego, przed ślubem sypiała jeszcze na podłodze, ale na to już nie mogłem się zgodzić. Dziewczyna śmiała się razem z nim, trochę zawstydzona. - Chcąc należycie przestrzegać dnia służby, należy spać na podłodze - powiedziała. - To ma uczyć pokory. Ale wydaje mi się, że nie dotyczy to mężatek, które muszą przecież dbać o mężów. - Ty też jesteś buddystą? - zapytał Turner Morgana. - Ja niczym nie jestem. No, może heretykiem albo agnostykiem czy jak go tam zwał... Gdybym jednak miał wybrać jakąkolwiek religię, chyba zdecydowałbym się na buddyzm. - Rozumiem - powiedział Turner. - Religia kraju, w którym mieszkasz... To by się zgadzało z tym, co mówiłeś wczoraj wieczorem. Zadomowiłeś się w Birmie. - W pewnym sensie - przyznał Morgan. - Ale patrzę też na to z nieco innej strony. Znaczna część Anglików w Birmie przechodzi na buddyzm, gdy już dogłębnie go pozna. To bardzo czysta religia. - Hm, nie wiem... - wahał się Turner. - Mnie wystarczy ta, w której się wychowałem. - Dla zwykłych ludzi, takich jak my, to niewielka różnica - wtrąciła Nay Htohn. Turner niewiele zjadł na śniadanie. Wciąż dokuczało mu uczucie ucisku w karku. Nay Htohn zniknęła w pokojach w głębi domu, skąd od czasu do czasu dochodziły głosy dzieci. Morgan zwrócił się do Turnera: - Nie masz nic przeciwko temu, żebym cię zostawił samego przed południem? Mam rano posiedzenie w sądzie. Po obiedzie muszę jechać do pewnej wioski, moglibyśmy się wybrać razem dżipem. - Dam sobie radę - powiedział Turner. - Niezbyt dobrze się dzisiaj czuję, trochę sobie tu posiedzę. Zastanawiam się, czy nie mógłbym później przejść się trochę po miasteczku? - Oczywiście. Mieszkańcy ucieszą się na twój widok. Tylko gdybyś wchodził do pagody, musisz zdjąć buty. - Wiem o tym. Zwiedzałem już Szwe Dagon w ubiegłym tygodniu - poinformował Turner. Przez godzinę siedział w fotelu, przyglądając się sampanom pływającym po rzece. Z domu wyszła brązowoskóra dziewczyna i ustawiła w cieniu kojec, potem umieściła w nim żółtego malucha w majteczkach, usiadła obok na trawie i zaczęła szyć. Turner podszedł do niej i zagadnął. Dziewczyna wstała i uśmiechnęła się, ale nie znała angielskiego. Turner zaś nie mówił po birmańsku. Dziecko było za małe, by powiedzieć cokolwiek w jakimkolwiek języku, więc z rozmowy nic nie wyszło. Turner, skoro i tak już wstał, udał się po kapelusz przeciwsłoneczny i ruszył w stronę miasteczka. Brzegiem rzeki trzeba było przejść zaledwie pół mili. Szedł wolno, spacer sprawiał mu przyjemność. Spędził w miasteczku trochę czasu, zaglądając do sklepów, gdzie obejrzał próbki ryżu i prosa, uśmiechając się do ludzi. Na brzegu rzeki przystanął i z ogromnym zainteresowaniem przypatrywał się robotnikom budującym sampan. Dotarł do pagody, lecz nie wszedł do niej. Zatrzymał się tylko przy wejściu i zajrzał do środka. Przed kamiennym posągiem Buddy poustawiano w wazonach kwiaty. W dwóch lub trzech rzędach przed nim klęczały i modliły się kobiety. Przyjrzał się im z ciekawością i dostrzegł Nay Htohn. Klęczała nabożnie z długą wiązanką łososioworóżowych świeżych i pięknych gladioli. Poruszała ustami, całkowicie pogrążona w modlitwie. Turner zamyślił się i ruszył dalej. Powrót bardzo go zmęczył. Słońce było teraz wyżej, dokuczał upał. Droga wzdłuż brzegu rzeki dłużyła się bardzo, zanim znalazł się w cieniu drzew wokół domu. Ucisk w karku stawał się nie do zniesienia. Chciał wejść na werandę i odpocząć, ale kiedy pokonał zaledwie połowę schodków, nagle pociemniało mu w oczach, zatoczył się, próbował chwycić balustradę, ale chybił, przewrócił się i stoczył po schodach na zalaną słońcem ścieżkę. Piastunka siedząca na trawniku obok kojca dostrzegła ten upadek. Podbiegła natychmiast, wzywając jednocześnie służbę. Turner leżał nieprzytomny. Z trudem wnieśli go przy pomocy kucharki po schodach i położyli na łóżku. Służący przyniósł wodę i zaczął nią przemywać twarz Turnera, a piastunka pobiegła do pagody po Nay Htohn. Turner przez trzy i pół godziny leżał nieprzytomny na plecach charcząc. Morgan wrócił pół godziny po Nay Htohn. Rozluźnili Turnerowi ubranie, przemyli głowę zimną wodą, a potem już zupełnie nie wiedzieli, co z nim zrobić. Nigdy dotąd nie zetknęli się z taką przypadłością. W tej części Birmy brakowało wówczas lekarzy przyjeżdżających z wizytą do chorego. W Henzadzie oddalonej o trzydzieści siedem mil znajdował się szpital, ale przewożenie chorego w takim stanie po kiepskiej drodze było zbyt ryzykowne. Gdyby się zdecydowali popłynąć sampanem, podróż zajęłaby im cały dzień, a łódź motorowa miała wyruszyć dopiero następnego dnia. Po godzinie bezskutecznego cucenia Turnera Nay Htohn powiedziała: - Musimy sprowadzić pomoc, Filipie. Sami nie damy rady. Chyba tylko Saya mógłby coś zrobić