To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Jakieś postacie przemykały się niby w tańcu po różowych polankach i znikały w plamach cienia rzucanego przez drzewa. Słychać było ze wszystkich stron nawołujące się głosy męskie i kobiece. Ktoś kogoś gonił, ktoś przed kimś uciekał. Tu i tam wybuchał drażniącą kaskadą chichot kobiecy. 237 Zatrzymała się przerażona. Tamci przebiegali koło niej w zaciętej gonitwie jedni za drugimi. Ze szczytu wznoszącego się ponad las dochodziły śpiewy i namiętne nawoływania fletów. Wonny dym rozwlókł się wśród gałęzi; ciała młodych kapłanek wydzielały odurzający zapach. Mężczyźni biegający po lesie musieli być bliscy szaleństwa. Sama Noa czuła, że spada na nią niby jakieś omroczenie. Powoli dążyła w górę, półprzytomnie, potykając się. Ktoś raz i drugi potrącił ją. Na chwilę spowiły ją i zacisnęły się mocno na niej ramiona męskie -- ale zaraz odwinęły się. Mężczyzna odepchnął ją z takim gniewem, że aż upadła. Płaszcz nakrył jej głowę. Leżąc pod nim uświadomiła sobie, że jej odzież nie wydziela równie podniecającego zapachu jak olejki, od których lśniły ciała kapłanek: pachniała ogniskiem, namiotem, sierścią zwierząt. Na chwilę ogarnęło ją coś niby żal. Poczuła zazdrość, że te kobiety są piękne, kuszące, zdolne zabrać drugiej kobiecie najbardziej ukochanego mężczyznę, ona zaś nic na to nie jest w stanie poradzić. Rozpłakała się. Łkając podniosła się z ziemi. Przed jej zaszłym łzami wzrokiem skakały plamy: białe, czarne, czerwone. Odrzuciła płaszcz, który pętał jej ruchy i czynił ją mniej śmigłą od biegających kobiet. Poczęła iść dalej w górę. Znowu jacyś ludzie przebiegali koło niej. Nagle usłyszała znajomy głos. Oblana czerwienią łuny męska sylwetka wyrosła obok. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, chwyciła Salmona obu rękami za ramię. Przywarła do męża całym ciałem. Wydał okrzyk gniewu. Poczuła, że ją od siebie odpycha, że chce biec dalej za kobietą, której przyzywający okrzyk wabił go spośród krzewów. Ale nie puściła go. Wczepiła się w jego ramię z całej siły. Zawołała: -- Salmonie! Salmonie! To ja, Noa. Zatrzymał się na poły tylko przytomny. Patrzył na nią błyszczącymi w mroku oczami. -- To ty, Noo? -- zapytał. -- To ja... Salmonie. -- Czego chcesz? Puść mnie! -- Nie, nie... -- Puść! -- Nie! Nie idź za nią. Mój panie, mój baalu... Nie idź za nią... Głos kobiety zabrzmiał znowu w mroku. Zdawał się drwić. 238 -- Puść mnie! -- krzyknął Salmon ze wściekłością w głosie. Pojęła, że uderzy ją, jeśli go nie puści. A jednak jeszcze mocniej uczepiła się palcami jego ramienia. -- Salmonie -- błagała -- nie biegnij za nią. Ona cię wabi. Ale to obca kobieta. Ona chce, abyś szedł za nią i złożył ofiarę jej bogini. Nie czyń tego. Nie idź za nią. Pozostań wierny... -- Puść! -- krzyknął i zamierzył się. -- Nie puszczę. Choćbyś mnie zabił... -- Puść! Ja muszę... -- Nie musisz... Słuchaj: lewici idą zabijać tych, którzy zdradzili Jahwe... Finees... -- Puść! Nic mnie nie obchodzą lewici. Ona... -- Nie puszczę. Głos kryjącej się w mroku kobiety zabrzmiał z dala. Zaciśnięta w pięść dłoń Salmona spadła z całych sił na ramię Noi. Ból zamroczył ją. Ale jeszcze trzymała go. -- Puść! -- Nie, nie... Drugi cios był mocniejszy. Palce rozgięły się same. Noa z jękiem upadła na ziemię. Nie patrząc na nią Salmon rzucił się; w stronę, z której niedawno słyszał wabiący głos: Ale po kilku krokach zatrzymał się. Nie wiedział, w jakim kierunku biec dalej. Stojąc na plamie blasku rozglądał się na wszystkie strony. W tej samej chwili całe wzgórze zadrżało od bojowego okrzyku lewitów. Śpiewy i dźwięki. instrumentów muzycznych urwały się. Zamiast nich wybuchnął wrzask zabijanych. Noa leżąc widziała, jak Salmon przykłada dłonie do skroni, jak ściska czoło i potrząsa głową. Potem, jakby nagle obudzony ze snu, biegnie w dół między krzewy. Poczuła, jak oddech, wraca jej do zbolałej od uderzenia piersi. Ocaliła go -- zadźwięczało jej w uszach. Czy jest rzecz, której nie warto by było dać za to ocalenie? Znowu koło niej biegli ludzie, lecz teraz były to wyjące z trwogi kobiety i nie mniej wystraszeni mężczyźni. W pogoni za nimi spośród drzew wyskoczyło kilka biało ubranych postaci. To byli lewici. Biegli wymachując mieczami i dzidami. Ich kuttony znaczone były plamami krwi. Krzyczeli: 239 -- Jahwe Pan wszystkiego! Nikt prócz Jahwe! Przebiegli. Powoli wstawała. ,,Nikt prócz Jahwe..." -- powtórzyła cicho. To prawda... Całe jej życie było pełne tej wiary. Lecz posiadając ją miała równocześnie ufność -- mocną jak skała -- że ten Jahwe jest inny niż wszyscy bogowie. Oni wydają się bliscy -- a są tak dalecy. On wydaje się taki daleki i straszny, a przecież jakże łatwo zniża się do niegodności człowieka. Tylko że tego -- myślała -- człowiek nigdy nie pozna i nigdy nie zdoła wyrazić. Trzeba, aby On sam, Stwórca gwiazd, nieba i ziemi zszedł do życia ludzkiego. Aby On sam wybrał człowieka... Wtedy dopiero, gdy się Go życiem ogarnia, można Go będzie pokochać, zwyczajnie i prosto, jak się kocha syna... Szła wolno w dół, zamyślona. Nagle tuż przed nią wyrosła postać lewity. Zanim zdążyła krzyknąć, zobaczyła uniesioną do ciosu dzidę. Potem błysnął grot i Noa poczuła ból rozdzieranej piersi. Zamiast słów buchnęła jej z ust krew. Głowa opadła w tył, wzrok potoczył się po zróżowiałym niebie. Ciało osunęło się na ziemię. -- Nikt prócz Jahwe! -- powtórzył lewita i pobiegł dalej. Pośpieszyli do namiotu nabiego, zaskoczeni jego nagłym wezwaniem. Weszli. Zdumiała ich pustka, jaką odkryli we wnętrzu: nawet wiązka skór, która stanowiła posłanie Mozisa, została usunięta. W namiocie nie było nic, najlżejsza nawet mata nie zaścielała ziemi. -- Wezwałeś nas -- powiedział za wszystkich Eleazar -- więc jesteśmy. Mozis siedział na ziemi ze skrzyżowanymi nogami. Kiwnięciem głowy odpowiedział na słowa bratanka. -- Siądźcie -- rzekł. -- Chciałem z wami mówić..