To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Wyczuwa, że w atmosferze, która się wytworzyła, do której sam się przy- czynił, odrzucenie jasno postawionego żądania Polski nie jest możliwe. Podpisanie aktu końcowego konferencji w Locarno, Londyn i XII 192) Niespodziewanie, pozornie bez przygotowania, zgłasza na ręce Brianda ofi- cjalny swój akces do konferencji. W dwie godziny potem otrzymuje, równocześnie z Beneszem, zapro- szenie na popołudniowe posiedzenie. Odtąd zaczyna się dla Skrzyńskiego okres gorączkowej pracy. Rzuca się weń z całą nagromadzoną przez dni oczekiwania energią. Sam osobiście re- daguje z Gaussem i Fromageorem polsko-niemiecki układ arbitrażowy. Po godzinnych dyskusjach, w których jest na przemian ministrem spraw zagranicznych i swoim własnym radcą prawnym, wyrywa delegacji nie- mieckiej oświadczenie, że rząd Rzeszy zdecydowany jest utrzymać pokój z Polską, że uznaje poszanowanie praw ustalonych przez traktaty za obowiązujące, że prawa Polski nie mogą być zmienione inaczej niż za jej zgodą. Układy polsko-niemieckie są końcowym etapem konferencji. W Palaz- zo di Giusrizia odbywa się ostatnie posiedzenie. Przewodniczy Chamber- lain. Na prawo od niego delegaci Włoch i Niemiec, na lewo Francji i Czechosłowacji, naprzeciwko Polski i Belgii. W delegacji włoskiej miejsce Scialoi zajął- Benito Mussolini. Siedzi, obok rozpromienionego Chamber- laina, blady, zasępiony, z zaciśniętymi wargami i wzrokiem ostrym, przeni- kliwym wybiega wciąż poza tę salę. Odgradza się od jej nastroju. Jeden z sekretarzy odczytuje protokół końcowy. Hurst, Gauss, Froma- geot własnoręcznie rozkładają na stole teksty konferencji. Kolejno każdy z ministrów umieszcza na nich swą parafę. Po podpisie zabiera głos Stresemann. Briand mu odpowiada. Mówią solennie, z poczuciem własnej odpowiedzialności i historycznej doniosło- ści chwili. Z ust wczorajszych wrogów, z ust zwycięzcy i zwyciężonego pły- nie zgodny dwugłos o wyższej nad polityczne przeciwieństwa, nad nienawiści plemienne solidarności narodów europejskich. Dreszcz wielkich wydarzeń, jak gdyby odsłonięte im rąbek niepewnej przyszłości, przebiega zebranych. Mussolini żegna się pierwszy. Na białych zewnętrznych schodach gma- chu zatrzymuje się chwilę i twarz jego rozjaśnia się, gdy wzniesioną dłonią dziękuje tessyńskim faszystom za powitalne okrzyki. Pozostali na górze mi- nistrowie słyszą warkot samochodu, który uwozi go w stronę przystani. Konferencja skończona. Wysoko nad miastem, w klasztorze Madonna del Sasso, zaczynają bić wieczorne dzwony. Od Ri.vapiana wstają mgły i drżącą przejrzystą zasłoną kładą się na miasto i zatokę. Przez jezioro, ku włoskiemu brzegowi, gdzie jaskrawsze jest światło i ostrzejsze kontury, pły- nie szybko łódź dyktatora. ni Jak kurhany, znaczące kres epoki, wznoszą się trzy mogiły. Nad Renem ster- czy dumnie pomnik postawiony przez Niemcy republikańskie Gustawowi Stresemannowi; w Cocherel, wśród róż i sadów, przygotowano miejsce ostatniego spoczynku Aristide'a Brianda; rodzinny grobowiec w parku podkarpackiego zameczku zamknął się nad tym, co było doczesne w Alek- sandrze Skrzyńskim. Darmo szukać, co w losie człowieka z jego woli, co z sił wyższych się rodzi. Z różnych stron gnani wichrem dziejowego przewrotu szli Briand, Stresemann i Skrzyński ku wspólnym przeznaczeniom. Historyk zareje- struje kiedyś równoległość ich działania, zbieżność idei i losu ostatecznego podobieństwa. Dziś, gdy pochylamy się nad przeszłością, uderza nas najsil- niej odmienność postaci. Z bretońskiej wsi wywodzi się Briand. Po przodkach chłopach wziął cierpliwy upór i to przywiązanie do ziemi, które mu jeszcze w latach staro- ści kazało, za pokojową Nagrodę Nobla, wykupić w Cocherel folwark są- siada. Wychował się nad morzem, wśród wypraw rybackich i opowiadań marynarzy, więc myśl jego bać się nie będzie szerokich horyzontów. W Ouartier Latin, wśród poetów i malarzy, styka się po raz pierwszy z Pa- ryżem; do śmierci pozostanie artystą. W całej świetnej karierze parlamen- tarzysty i męża stanu kieruje się przede wszystkim intuicją. Na ludzi działa urokiem osobistym i tą prostą, prawie naiwną pewnością, z jaką podchodzi do najdalszych, najbardziej odległych zagadnień. Entuzjazm jego gorący ukrywa się pod jakimś dobrodusznie wyrozumiałym scepty- cyzmem; czasem tylko wybucha niepowstrzymaną siłą w jego wielkich mowach. Ale nawet w chwilach największych oratorskich uniesień nie przestaje Briand panować nad formą; myśl jego, słowo i głos, dziw- nie barwny i giętki, zawsze są w pełnej harmonii. Stąd to dominujące wrażenie piękna, które wynosi się z mów Brianda, stąd mowa jego czyta- na nazajutrz wydaje się już blada i inna. Wyraźnie przejawia się jego prostota. Wielki mówca, nigdy nie jest de- klamatorem