To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Żal mi waszej forsy... Naczelnego zatkało. — Przestańcie się wygłupiać, Zahatny — zabrzmiało jak uderzenie młota w kowadło. — Nic w tym nie ma śmiesznego. — Przecież ja nie dlatego. — Przypomniał sobie niedawną przysięgę, aby nigdy nie wdawać się w jałowe przepychanki, ale był to tylko krótki błysk, który rozpłynął się bez śladu. — Ja dla zasady. Ktoś przecież musi jyram powiedzieć prawdę. Nacięli was na sto rubli, a-piesek złamanego grosza niewart... Lekko, jakby od niechcenia, wsadzał naczelnemu jedną zatrutą szpilę za drugą; im bardziej markotna stawała się mina Pędziwiatra, tym większą miał frajdę. Czuł, jak po każdym celnym dowcipie w duszy topnieje lód. Zaczęło go ogarniać jakieś chorobliwe, wymykające się spod kontroli podniecenie, znów zachciało mu się papierosa, ale akurat teraz głupio było o niego prosić, rozeźlony prztyczkami Pędziwiatr schronił się w gabinecie, z furią zatrzaskując za sobą drzwi. Po chwili wyleciał, przemknął obok Zahatnego i Dziadźki — stropiony Dziadźko w milczeniu obserwował sprzeczkę swoich szefów — od progu zwrócił do Iwana poszarzałą twarz (co niby miało znaczyć: wcale nie mam zamiaru z wami rozmawiać, spieszę się, ale skoro już o tym mowa...): — Skoro już o tym mowa, towarzyszu Zahatny, to przyjmijcie do wiadomości, że największe autorytety w rejonie zgodnie twierdzą, że mój Dżulbars to czystej krwi ogar... — Jakoś nie obiło mi się to o uszy. Widać nie miałem szczęścia. — Borysie Pawłowyczu — zaczął słodko Dziadźko — niech towarzysz Memłak autorytatywnie rozsądzi. W wojsku przez trzy lata miał pod opieką psy wartownicze, w teorii też jest obkuty. Słowo honoru, sam słyszałem, jak się przechwalał... — Towarzysz Memłak nie jest tak naiwny, żeby świadczyć przeciwko psu naczelnego — niewinnie zauważył Iwan. — O mieszkanie się stara. Pędziwiatr podszedł do Iwana: — Co chcecie przez to powiedzieć? 41 _ ^ skrzypnęły drzwi, a w nich ukazała się na poły prze- , na poły radośnie uśmiechnięta twarz Mem- W miesięczniku „Poradnik Redaktora" prowincjonal-,fXi pismom często wytyka się gazeciarską Sztampę. Do dziś prenumeruję „Poradnik", uważnie czytam zalece-i3> wypisuję sobie cytowane tam „kwiatuszki" i sta-^n się ich unikać. Nie da się ukryć — nie zawsze mi ie to udaje. Przez lata dziennikarskiej działalności niektóre zwroty tak się ze mną zrosły, że — mówiąc obrano — nawet za uszy ich nie wywleczesz. Dlatego r2;epraszam, jeśli napotkają państwo tu sporo tych Tjiew. Nie pretenduję, jak niektórzy, do genialności, cza-u też mam niewiele; piszę, bo lubię, z doskoku, gdy jgtpię wolną chwilę, no i, jak mówiłem, wieczorami c^jowiek nie ma co robić: prowincja, a liga piłkarska •jUź; zakończyła boje. Tyle tytułem wstępu do dalszych rozważań. A teraz BO\vażnie. Chcę jeszcze raz stanowczo odciąć się od rvrana, żeby przypadkiem mnie także nie pomówiono właściwą mu nietolerancję (ale słowo!) wobec ludzi, zwłaszcza wobec tych, którzy aktualnie zajmują wy-ojłie stanowiska. Na przykład towarzysz Pędziwiatr ^ybrał karierę administracyjną (mówiąc między nami, powinien to zrobić, dziennikarz z niego mar- o jtitki, ale sza...) i teraz rezyduje w okręgu. Dziadźko też ^ okręgu, w sekretariacie „Kołchozowej Prawdy". Bra-ja Mołochwowie wykierowali się na księgowych w ja-vjchś okręgowych spółdzielniach. Większość zatem mo-jch bohaterów to ludzie dobrze ustawieni, ale wciąż podkreślam, że w niniejszym szkicu staram się patrzeć na wszystkich oczyma Iwana, nie własnymi. Zahatny widząc człowieka pierwszy raz, z miejsca wyłapywał najbardziej rzucającą się w oczy cechę jego cjiarakteru, oceniał i nigdy już nie zmieniał zdania. To powodowało swoisty brak obiektywizmu... Świat prawie nie miał półtonów, wszystko wyraźnie jn,^,^ się na czarne i białe. I niech mi tego nie pa-.fjięta, ale jakoś tak się składało, że większość ocenianych bynajmniej nie paradowała w białych szatach, odwrotnie. Zahatny miał prawdziwy talent wy- 42 najdywania w człowieku jego słabych miejsc, a później wykorzystywał to jak wirtuoz. Ot, choćby sprawa z Dziadźką. Moja wina, że dotychczas nie opowiedziałem o nim dokładniej. Zabawny gość, trochę dziwak, jak my wszyscy zresztą. Przyjechał, załatwił formalności w redakcji, następnego dnia ciągnie mnie na podwórze: „Pogadać chciałem jak z przyjacielem", oznajmia z powagą, nawet trochę uroczyście. Powtarzam, przed chwilą pierwszy raz zobaczył mnie na oczy, więc jacy tam z nas przyjaciele? No nic, siadamy na ławce pod morwą i tu się zaczyna: kłopot taki, zmartwienie siakie, a żona to, a żona owo... ze szczegółami... Wszystko zresztą sprowadzało się do jednego: „Ona nie rozumie moich ambicji..." Słucham trochę zażenowany, bo co ja wtedy wiedziałem o życiu rodzinnym, mamroczę jakieś współczujące frazesy, w środku zaś puchnę z dumy, że starszy, dojrzały gość tak mi zaufał. Po kilku dniach stwierdzam, że w całej redakcji nie było człowieka, któremu by się Witalka nie zwierzył, jak przyjaciel przyjacielowi, ze swoich rodzinnych sekretów... Oczywiście, można faceta znienawidzić, skreślić go raz na zawsze. Ale w ten sposób człowiek nie miałby w końcu do kogo gęby otworzyć: każdy, jak dobrze poszukać, ma jakiś grzeszek na sumieniu. Cała cywilizacja w szybkich abcugach by się rozleciała. W końcu ten sam Skoworoda, u którego Iwan tak chętnie szuka usprawiedliwienia swoich rozmaitych postępków, ten sam Skoworoda pisze: „Błędy przyjaciół trzeba naprawiać lub znosić, jeśli nie są poważne". Przejrzałem ostatni rozdzialik i pomyślałem: kogóż to przedstawiam swoim nieskażonym czytelnikom — bisurmana jakiegoś, wilkołaka, wyrodka? Zahatny wyrasta na taki czarny charakter, że aż nie do wiary, iż coś takiego może istnieć w naszym społeczeństwie. liiję się w piersi: odkąd sam próbuję pisać, zacząłem przeglądać artykuły krytyczne w miesięcznikach. Trze- <¦ przecież orientować, za co literatów ganią, choć- 0 to, żeby na manowce nie zejść