To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Powiem ci więcej, to ty zmusiłaś mnie dzisiaj, żebym powiedziała o tamtym. Ty sama. Ostatecznie, musiałam się bronić. — Bronić? — teraz zdumiała się Bronka. — W końcu i ja mieszkam w tym parszywym, nowobogackim mieszkaniu. Flaki się codziennie we mnie przewracają, kiedy patrzę na te graty. Bo wiesz, Bronka — ciągnęła już przyjaźnie Marynka — kiedyś sądziłam, że świat jest jeden, ale to nieprawda, jest wiele światów, i ten tu, na Słowackiego, różni się od tamtego ze Sprawiedliwej: I ja pasuję do tego świata. Chcę w nim pozostać na stale, twardo i mocno. Muszę się dostać na medycynę. Dlatego zależy mi na Ruszkowskich. Może zdałabym i bez protekcji, jestem przecież dobra, najlepsza, ale na wszelki wypadek wolę się zabezpieczyć. A któż mi zapewni lepszą protekcję od Ruszkowskiego? Jedno jego słowo i mam indeks w kieszeni. Poza tym byłoby wspaniale bywać u nich. Czy ty możesz pojąć, co ja dziś przeżyłam, kiedy dowiedziałam się, że 242 jakimś cudem przyjęli zaproszenie matki? Te ohydne meble, ten skaj trzeszczący, ojciec wbity w garnitur, no i matka, która wciąż jeszcze nie potrafi się znaleźć... I ty. Nie spodziewałam się tego po tobie, Bronka — w głosie Marynki zadźwięczały łzy - zrobić takie świństwo... Już mi nie chodzi o matkę, ale mogłaś pomyśleć* o mnie, przecież wiesz, że mam zdawać na medycynę. Musiałam się bronić. Z błyszczącymi oczami, pełna uniesienia Marynka, wyglądała pięknie. Wspaniale, pomyślała Bronka, i jak to dobrze brzmi: musiałam się bronić. — Jak wtedy, w szkole — powiedziała bardziej do siebie Bronka niż do siostry. Wtedy też Marynka mówiła: czy nie mam prawa do obrony? I wyglądała tak wspaniale, tak pięknie i tak — czysto? — Co w szkole? — zdenerwowała się Marynka. — To ty byłaś donosicielką — powiedziała spokojnie Bronka. — No wiesz! — oburzyła się Marynka. I biedna Zośka Kołodziejczyk, pomyślała Bronka, padła ofiarą tej „obrony". Dobry Boże, a ja pierwsza, broniąc Maryny, omal nie naplułam Zośce w twarz. — I żadnych wyrzutów sumienia, co? — spytała Bronka. — Słuchaj, Bronka — powiedziała wyniośle Marynka — moje sumienie jest czyste. Jeżeli chodzi o Wychowanicę, to wszyscy uznali ją za wyjątkową podliznę, nikt nie żałował. Ty też nie, jakoś sobie nie przypominam, żebyś po niej płakała. Oczywiście, musiałam się bronić! Ty mnie zresztą również broniłaś, za co byłam i jestem wdzięczna. — Aha — powiedziała tylko Bronka. Ta scena w gabinecie dyrektora, dyrektor za biurkiem, ale jakiś inny, jakiś stłamszony, jakby poniżony, słuchaj, Cegłowska, powiedz mi, patrząc prosto w oczy: czy wiesz o tym, że profesor Jodłowska przyjmowała od waszej matki łapówki w postaci mięsa? I to straszliwe zmieszanie i myśl: matka! Matka w obronie Maryny, takie świństwo... Znowu głos dyrektora: tak, nie mów nic, rozumiem, wracaj do klasy. A to nie matka, ale Marynka „broniła się". I pewno, broniąc się, powiedziała z tym swoim wspaniałym błyskiem pięknych oczu: może pan dyrektor zapytać moją siostrę, ja nie kłamię... Może tak mu powiedziała, może inaczej, nieważne, pomyślała Bronka, jakże była zmęczona; pewno, Wychowa-nicy nikt nie żałował, kiedy w tym roku okazało się, że już nie pracuje w naszej szkole. Rzeczywiście, trudno ją żałować; i Zośki też nikt nie żałował, kiedy po tamtej awanturze nie przyszła więcej do szkoły: podła donosicielka, sprawiedliwości stało się zadość. — A co do Zośki — powiedziała Marynka — to ty pierwsza zaczęłaś. Zresztą słusznie, podlizna milczała, zamiast z godnością przyznać się, że jest autorką tych kawałów. Nie przyznała się i dostała za swoje. Wychowanica zrobiła z niej marmoladę, dyrektor też Zośce przyłożył niekiepsko, no, a potem — zrozumiałe: takie podejrzenie samo nasuwało się. Zresztą, daję ci słowo honoru, Bronka, ktoś drugi jeszcze donosił Wyc.howanicy i kto wie, czy to właśnie nie Zośka? A wszystkim tak natychmiast cudownie ulżyło, że sprawa się wyjaśniła, uwolnieni od wzajemnych podejrzeń, wszyscy czyści... — roześmiała się Marynka. Bronka wzdrygnęła się, pamiętała swoją ulgę, nie mogła się jej wyprzeć. Moja siostra ma rację, pomyślała Bronka, rzuciliśmy się na Zośkę gorliwie i radośnie i niechby tam 244 ktoś spróbował mieć wątpliwości! Zresztą, jakie wątpliwości, skoro moja siostra o jasnej twarzy i pałającym spojrzeniu już znalazła się poza podejrzeniami. Jakże cudownie mówiła o cierpieniu konia, którego mijali obojętni ludzie, jestem tym koniem, mówiła, spójrzcie na mnie, może to było nie na temat, ale zrobiło wrażenie, ja ciebie nie potępiam, Zosiu, ja ciebie nawet staram się zrozumieć... i imię Zośki jak hasło wywoławcze, i ta nasza ulga tchórzy: że to Zośka, że znalazł się winny! — A w ogóle, co cię napadło? — powiedziała ze złością Marynka. — Co ma piernik do wiatraka? Zośka, Wychowanica, ale masz skojarzenia, powinszować. — Rzeczywiście, kiepsko kojarzę — zgodziła się Bronka. I roześmiała się. — Teraz na przykład nie wiadomo dlaczego przypomniał mi się pewien chłopak. Stoję przed nim, umieram ze szczęścia, idiotycznego, oczywiście, nie wiem, czy ściągnąć rękawiczkę, czy podać rękę w rękawiczce, w. rezultacie rękawiczki upadają, a ja pokornie się schylam i je podnoszę, i widzę czubki jego butów, bo te rękawiczki upadły mu wprost pod nogi. — Jak mogłaś — odezwała się ze wstrętem Marynka. — Prawda, jaki brak godności? Nędzota