To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Nepal-czycy bowiem kochają ognie sztuczne nade wszystko! Każda wyprawa wysokogórska — aby pozyskać sobie życzliwość wieśniaków i bez trudu zdobyć tragarzy i żywność — musi wziąć ze sobą przynajmniej jedną skrzynkę tych pirotechnicznych „cudeńków". — Uwaga, świeży śnieg! — Leif obrócił się w tył. — Tu mogą być lawiny. Gudmundurze, powiedz Thar-kemu, aby zaniechał tego strze... Nie dokończył. Przecinaliśmy właśnie na ukos zbocze kończące się przy górnym krańcu lodowca. „Rider" znajdował się o kilkaset metrów od nas. W chwili bie- dy Leif powiedział to „strze...", Ang Tharke wystrzelił kolejną rakietę i jednocześnie z hukiem wystrzału rozległ się nad nami tępy trzask, jakby ktoś złamał wiązkę spróchniałych gałęzi. Na zboczu jeszcze przed chwilą gładkim pojawiło się nierówne pęknięcie i zaczęło się błyskawicznie poszerzać. Czułem, jak śnieg pode mną zaczyna się kołysać i zapadać. Lawina! — przemknęło mi przez myśl. — Właśnie tu, tak blisko celu... Ten stary lama w Czoli... — ale zanim zdążyłem pomyśleć do końca, szarpnięcie liny rzuciło mnie w przód. Widziałem, jak Leif i Szerpowie biegną po osuwającej się tafli śniegu, która podcinała im nogi. Skoczyłem ze wszystkich sił. Upadłem. Wiedziałem, że w lawinie człowiek musi pływać jak w wodzie, wiosłować szeroko rozrzuconymi rękoma i za żadną cenę nie dopuścić, aby głowa dostała się pod powierzchnię. Lawina huczała i dudniła za nami. Tysiące ton białej śmierci z potężnym grzmotem spadało jak wodospad w dolinę w falach rozpryskujących aż do nas wachlarze śniegu, który dusił, wciskał się do ust i do oczu... A potem wszystko ucichło, tylko tu i ówdzie toczyła się jeszcze bezszelestnie jakaś zapóźniona grudka. Wygrzebałem się ze śniegu. Nie opodal stał i otrzepywał się Ang Tharke, który już po raz drugi w życiu spotkał się z lawiną. Po raz pierwszy lawina zasypała Ang Tharka podczas tragicznej wyprawy na Mount Everest, kiedy to zginało siedmiu Szerpów. Przyp. red. Ogłuszony i poturbowany przez lawinę, zatoczyłem się jak pijany i usiłowałem liczyć. Przede mną znajdował się także Leif, który umknął przed lawiną; tak, a tam są Ang Nima i Dawa Tbondup, który właśnie wydobywał spod śniegu Da Namgjala. Ciężki ładunek pociągnął go w dół. Da Namgjał zwisał wprawdzie bezwładnie na rękach Dawa Thondupa, ale żył. Lawina nas oszczędziła. Na śnieżnym polu znajdował się jednak jeszcze jeden człowiek. Przetarłem oczy, czy aby to nie złudzenie na skutek zmęczenia, wyczerpania i przeżytego wstrząsu. Nie — to nie złudzenie. Szerpowie również skupili się już wokół kontuzjowanego Da Namgjala, jakby zamierzali go bronić. Siódmy człowiek na śnieżnej równinie był uderzająco wysoki, szczupły, o potężnej klatce piersiowej i rozwichrzonej rudej brodzie, pełnej teraz sopli i grudek lodu. Odziany w jakiś brunatnoczerwony kożuch, wspierał się na długiej włóczni z prymitywnie wykutym ostrzem. Ciężko dyszał, oczy błyszczały mu jak w gorączce i wydawało się, że z trudem trzyma się na nogach. Gdyby nie włócznia, stoczyłby się pewnie w dół po stoku. Człowiek zbliżył się chwiejnie o kilka kroków do naszej grupki, niespiesznie przyjrzał się nam wszystkim po kolei, po czym zatrzymał się przede mną. Zauważyłem, że Leif natychmiast stanął obok. Mężczyzna kilkakrotnie otwierał usta, jakby nie mógł przemówić, a potem, pandę redaktorze, potem głuchym chrapliwym głosem powiedział: Jakie twe imię, dzielny bohaterze, jakże cię zwą wojownicy? Pan ci snąć ufa. skoro straż tu trzymasz na lśniącym dziobie okrętu? Tak, tu, na lodowcu Khumbu, zabrzmiał niemal czysty język staroislandzki, „Pieśń o Helgu, synu Hjowar-da", jedna z najpiękniejszych sag literatury skandynawskiej. Uczyłem się, jej, oczywiście, w szkole i jak każdy Islandczyk znam ją na pamięć. Daty powstania tej sagi nie udało się dotychczas — zdaniem profesora Sorenssena — ustalić. Wydaje się, że jej powstanie przypada na schyłek epoki Wikingów, o więc w przybliżeniu na wiek dziesiąty. To potwierdzałoby znakomicie teoretyczne przypuszczenia na temat Jarla Ottara i jego Wikingów, przytoczone w poprzednich reportażach zebranych w tomie „Znak jeźdźca". W czasie kiedy część drużyny Ottara odleciała z przybyszami z kosmosu na Marsa, „Pieśń o Helgu" była jeszcze zupełnie „współczesną literaturą". Przyp. red. Była to sytuacja tak absurdalna, tak fantastyczna, że nie zdobyłem się na żadne rozważania i niemal automatycznie podjąłem: Nazywam się Atli, nienawidzę olbrzymek. Na wilgotnym, dziobie stawałem często dusząc ten ich motłoch... Widziałem jak pokryte odmrożeniami i kurczowo zaciśnięte na drzewcu włóczni ręce zadrżały. Wysoki brodaty mężczyzna wyrwał włócznię ze śniegu, odwrócił się i z wolna — niepewnym, ale godnym krokiem — ruszył w stronę „Ridera". My za mm. Doktor Kamenik o wieczorze w Oskopnir Doktor Kamenik zaznajomił się — jak zwykle — z poprawioną i przełożoną relacją dr. Bjelke. Jeśli tylko okoliczności i następstwo materiałów w czasie na to pozwalały — metodę tę stosowałem konsekwentnie, aby zachować ciągłość toku wydarzeń — bez interwa-lów. Fakt ten wyjaśnia zarazem aluzje do opowiadania doktora Bjelke. Przyp. red. » Stwór, który wylazł na Iwana Maksymycza zza wału krateru, nic nie recytował. Bjelke ma już takie cholerne szczęście, a nas, redaktorze, fortuna jakoś nie chce zauważyć. Dryblas tak się przeląkł, że tylko straszliwie jęknął. Iwan Maksymycz zresztą także. Przyznał się później, że niewiele brakowało, a nacisnąłby spust automatu. Kiedy uświadomił sobie, że mógłby zabić człowieka, spocił się ponoć jak mysz. Tak, człowieka, bo to stworzenie było bez wątpienia człowiekiem — chociaż dosyć niezwykłym. Już na pierwszy rzut oka można było zauważyć bardzo słabo rozwinięte umięśnienie — ręce i nogi były wprawdzie nie jak patyki i wcale nie „żółte jak z wosku czołko", ale też na pewno nie zapowiadały atlety; Nie miały też nic z łap Wikingów, których wyobrażamy sobie jako potężnych tęgich chłopów