To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Wreszcie pewnego zmierzchu po sześciu latach karłowaty troll wrócił. Adian w przebraniu podszedł do niego i powiedział, że wie, gdzie można znaleźć boginię Aphrael, oraz że za hełm pełen najlepszego złota gotów jest wyjawić mu miejsce jej pobytu. Ghwerig dał się zwieść i poprowadził Adiana do ukrytego wejścia swej pieczary. Udał się do skarbca i napełnił hełm herosa po brzegi złotym kruszcem. Po wyjściu z groty ponownie opieczętował zaklęciami jej wejście. Adian odebrał złoto i znowu oszukał trolla mówiąc, że Aphrael znajduje się w krainie zwanej Horset, na zachodnim brzegu Thalesii. Ghwerig pośpieszył do Horsetu w poszukiwaniu bogini, a Adian raz jeszcze naraził swoją duszę błagając bogów trolli, by złamali zaklęcia Ghweriga i otworzyli mu wejście do groty. Kapryśni bogowie trolli zgodzili się i zaklęcia zostały złamane. W różowym świetle poranka, gdy lodowe pola północy skrzyły się purpurowo, wyszedł z pieczary Adian z Bhelliomem w dłoni. Pośpieszył do stolicy swego królestwa zwanej Emsat i kazał wykuć dla siebie koronę, którą ozdobił wykradzionym trollowi klejnotem. Udręka Ghweriga nie miała granic, gdy wrócił z niczym do swej groty i przekonał się, że nie tylko utracił klucze do wyzwolenia potęgi Bhelliomu, lecz również i sam Klejnot-Kwiat. Od tamtej pory wraz z zapadnięciem ciemności myszkował po polach i lasach wokół Emsatu, próbując odzyskać swój skarb, ale potomkowie Adiana bacznie strzegli szafiru i troll nie mógł nawet nacieszyć nim oczu. I nadszedł czas, gdy Azash, Starszy Bóg Styricum, od dawna kryjący w sercu żądzę posiadania Bhelliomu i pierścieni wyzwalających jego moc, wysłał hordy swoich wyznawców z Zemochu chcąc zagarnąć klejnoty siłą. Królowie Zachodu wspomagani przez Rycerzy Kościoła chwycili za broń, by stawić czoło armii Othy z Zemochu i jego okrutnemu styrickiemu bogowi, Azashowi. Król Sarak z Thalesii wraz z kilkoma wasalami pożeglował na południe od Emsatu, rozkazując, aby pozostali hrabiowie podążyli za nim, gdy tylko zbiorą wojska. Tak się jednakże zdarzyło, że król Sarak nigdy nie dotarł na pola wielkiej bitwy na równinie Lamorkandii. Padł od ciosu włóczni zemoskiej podczas krwawej potyczki nad brzegami jeziora Venne w Pelosii. Jego wierny wasal, choć sam śmiertelnie ranny, podniósł królewską koronę i przebił się do bagnistego, wschodniego brzegu jeziora. Tam, umierający, uciekając przed pogonią, wrzucił koronę Thalesii w mroczne głębie wód torfowego jeziora. Ghwerig, który cały czas podążał za utraconym skarbem, ukryty na kępie przyglądał się temu z przerażeniem. Zemosi, którzy zabili króla Saraka, niezwłocznie zaczęli badać brunatne głębiny w nadziei, że znajdą koronę i triumfalnie zaniosą ją Azashowi, lecz ich poszukiwania przerwało przybycie oddziału rycerzy Zakonu Alcjonu, śpieszących z Deiry na bitwę w Lamorkandii. Alcjonici natarli na Zemochów i wycięli ich w pień. Wiernego wasala króla Thalesii pochowali z honorami i odjechali nieświadomi, że legendarna korona Thalesii spoczywa w mętnych wodach jeziora Venne. W Pelosii krążą opowieści, że w bezksiężycowe noce można ujrzeć widmową postać nieśmiertelnego trolla, snującego się po bagnistych brzegach Venne. Z powodu swoich powykrzywianych członków Ghwerig nie waży się sam szukać w ciemnych głębinach jeziora, pełza jedynie po otaczających je moczarach to płacząc z tęsknoty za Bhelliomem, to wyjąc z wściekłości, iż bezpowrotnie go utracił. CZEŚĆ I Cimmura ROZDZIAŁ 1 Padało. Delikatna srebrzysta mżawka sączyła się z nocnego nieba na kamienne wieże Cimmury. Kropelki deszczu syczały w płomieniach pochodni po obu stronach szerokiej bramy, a kamienie na drodze wiodącej do miasta lśniły czarno. Do Cimmury zbliżał się samotny jeździec. Był otulony ciemnym, obszernym płaszczem podróżnym i dosiadał rosłego srokacza o zmierzwionej sierści, długim pysku i bezdusznych, złośliwych oczach. Podróżny był postawnym mężczyzną, raczej grubokościstym i żylastym niż tęgim. Miał czarne gęste włosy, a na jego nosie widać było wyraźny ślad po dawnym złamaniu. Jechał spokojnie, ale z tą szczególną czujnością cechującą wytrawnych wojowników. Zwał się Sparhawk. Czas obszedł się z nim łagodnie i nie tyle naznaczył jego ogorzałą od słońca i wiatru twarz, co ciało pokrył bliznami, z których kilka, głębokich i purpurowych, doskwierało mu przy dżdżystej pogodzie. Zazwyczaj sprawiał wrażenie przynajmniej o dziesięć lat młodszego, niż był w istocie, tego wieczoru jednak czuł ciężar swego wieku i marzył tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się w ciepłym łożu, w zajeździe, do którego zmierzał. Nareszcie - po dziesięciu latach życia pod przybranym imieniem w kraju, gdzie prawie nigdy nie padał deszcz, gdzie promienie słońca biły niczym potężny młot o wyblakłe kowadło piasku, w kraju kamieni i stwardniałej gliny, gdzie ściany domów były grube i białe, by chronić przed palącym słońcem, a pełne wdzięku kobiety o zasłoniętych twarzach zdążały do studni w srebrnym świetle poranka, dźwigając na ramionach ogromne gliniane naczynia - po dziesięciu latach wygnania Sparhawk wracał do domu. Srokacz niedbale strząsnął krople deszczu ze zmierzwionej sierści i zbliżył się do bram miasta. Zatrzymał się w czerwonawym kręgu światła pochodni przed strażnicą. Wyszedł z niej chwiejnym krokiem nie ogolony strażnik w napierśniku i hełmie pokrytych plamami rdzy, w połatanym zielonym płaszczu niedbale przewieszonym przez jedno ramię i stanął chwiejnie na drodze Sparhawka. - Muszę znać twoje imię, panie - odezwał się niezbyt wyraźnie przepitym głosem. Sparhawk spojrzał na niego przeciągle, a potem rozchylił płaszcz, by pokazać ciężki srebrny amulet zwisający na łańcuchu z jego szyi. Na wpół pijany strażnik otworzył szeroko oczy i cofnął się o krok. - Och, przepraszam, dostojny panie - powiedział. - Droga wolna, proszę jechać. Ze strażnicy wytknął głowę inny wartownik. - Kto to jest, Raf? - zapytał. - Rycerz Zakonu Pandionu - odpowiedział nerwowo pierwszy strażnik. - A czego szuka w Cimmurze? - Nie zadaje się takich pytań pandionitom, Bral. - Wartownik o imieniu Raf uśmiechnął się służalczo do Sparhawka. - On jest tu nowy - powiedział przepraszająco, wskazując kciukiem do tyłu na swego towarzysza. - Z czasem się nauczy, dostojny panie. Czy możemy być w czymś pomocni? - Nie - odrzekł Sparhawk - ale dziękuję za dobre chęci. Lepiej schowaj się przed deszczem, ziomku, bo jeszcze się przeziębisz. - Podał strażnikowi w zielonym płaszczu drobną monetę i wjechał do miasta. Rosły srokacz wolno kroczył wąską, brukowaną uliczką