To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— Ale musi wystarczyć — zadecydował Conan. IX PRZEŁĘCZ Podróż do podnóża gór przebiegała bez kłopotów, bowiem teraz mieli eskortę złożoną z młodych wojowników Fashoda, którzy uważali to zadanie za miłą przerwę w wypasie wioskowego bydła. Ale natura sprawiła im niezwykłą niespodziankę. Wszystko zaczęło się od pojawienia dziwnego zwierzęcia. Biali wybuchnęli śmiechem na widok samotnego samca, za którym ciągnęło rozproszone stado krewniaków. Fashoda wskazali zwierzę włóczniami i zagadali coś z ożywieniem. — O co chodzi? — zapytał Ulfilo. — Wojownicy mówią, że musimy się zatrzymać — przetłumaczył Goma. — Bowiem napotkaliśmy K’hnu. — Pierwsza głoska obcego słowa zabrzmiała jak trzask. — Zatrzymać się? — powtórzył zaintrygowany Ulfilo. — Z powodu tego? — Wskazał na stworzenie, które zbliżyło się ufnie i przyglądało im głupawymi ślepiami. Było bardziej śmieszne niż straszne. Wielkości dużej antylopy, miało łeb, brodę i rogi kozła, ale reszta ciała wydawała się krzyżówką innych zwierząt. — Tak — powiedział Goma. — Możemy odpocząć. Mówi się, że kiedy Ngai stworzył świat, zostało mu jeszcze parę części, i z nich ulepił K’hnu: głowa kozła, przód topi, zad dzikiego konia, a rozum strusia. Ale by wynagrodzić brak urody czy pomyślunku, Ngai podarował im coś, co wkrótce zobaczycie. Rozbijcie obozowisko, biali ludzie, gdyż dzisiaj nie ruszymy się dalej. Zaintrygowani, mrucząc do siebie, przychylili się do jego rady. W ciągu godziny rozproszone stado otoczyło ich ze wszystkich stron. Kolumna zmierzała na północ. Przed zachodem słońca cała równina, jak tylko wzrokiem sięgnąć, zapełniła się dziwnymi zwierzętami. I, jak wspomniał Goma, zachowywały się one naprawdę bezrozumnie. Niektóre bez powodu zawracały i kierowały się na południe. Inne stawały w jednym miejscu, brykając i wierzgając niczym oszalałe. Jeszcze inne biegały w kółko, dopóki nie padły na ziemię z wyczerpania. Podróżnicy zabili kilka na kolację, ale pozostałe zwierzęta nie zwróciły najmniejszej uwagi na śmierć swoich towarzyszy i niewzruszenie kontynuowały marsz na północ. — Nie może żyć tyle zwierząt na całym świecie, to niemożliwe! — zawołała Malia, której aż zakręciło się w głowie na widok niezliczonego stada. — A jednak — powiedział Springald. — Goma mówi, że to stado nie jest jedyne. Są ich setki, i co roku wędrują z południa na północ, a potem wracają wraz z nastaniem pory deszczowej. — Dobrze, że podróżujemy piechotą, a nie konno — stwierdził Ulfilo. — Założę się, że wierzchowce padłyby z głodu po przejściu takiego stada. Conan stanął blisko ogromnego stada i obserwował je. Wkrótce dołączył do niego Goma. Przez chwilę w milczeniu przyglądali się zwierzętom. — Uważasz to za świetny widok, wojowniku? — zapytał Goma. — Tak. Przez całe życie byłem włóczęgą, zawsze zmęczony miejscem, w którym byłem, i tęskniący do zobaczenia czegoś nowego. Na północy nużyły mnie niekończące się wojny, a jeszcze bardziej czas pokoju. Kiedy ci trzej szaleńcy zaproponowali mi udział w tej wariackiej misji i obiecali wielką nagrodę, zgodziłem się nie ze względu na zyski, ale żeby zobaczyć nowe miejsca i nowe dziwy. — Wskazał na antylopy. — Czegoś takiego w życiu nie widziałem. Ani takiej równiny pełnej dzikich zwierząt. Przed laty byłem bardzo blisko, ale nigdy nie znalazłem się w samym sercu tego lądu. Cokolwiek się stanie, nie będę żałował udziału w tej wyprawie. Goma uśmiechnął się szeroko. — Podejście wiecznego poszukiwacza przygód. Jako jedyny z mojego ludu jestem wędrowcem i odwiedziłem wiele krajów. Widziałem rzeczy dziwne, niektóre były straszne, ale cieszę się, że je zobaczyłem. Jednak po pewnym czasie człowiek musi wrócić do domu, prawda? — Możliwe. Odwiedzam czasami swoją ojczyznę, ale nigdy nie zostawałem tam na długo. A ty, Goma? Wrócisz teraz do domu? — Popatrzył na wojownika, ale w odpowiedzi zobaczył tylko kolejny uśmiech. — Jak mówisz, biały człowieku, możliwe. Wędrówka K’hnu zatrzymała ich na dwa dni. Potok zwierząt zdawał się nie mieć końca, i po pewnym czasie zaczęli podejrzewać, że antylopy kręcą się w kółko. Wreszcie jednak stado się przerzedziło, zostały tylko stworzenia stare, chore i maruderzy. Te nieszczęsne zwierzęta słaniały się na nogach z głodu, gdyż idące przodem wyjadały trawę co do kępki. Kiedy podróżnicy ruszyli w drogę, równina przypominała trawnik starannie przystrzyżony przez ogrodnika, obficie usłany odchodami, które miały użyźnić ziemię. Tropem stada podążały szakale, hieny, sępy i inne ścierwojady, żywiące się padliną. Przed górami napotkali jeszcze jeden tubylczy lud. Jego przedstawiciele byli nieco niżsi niż Fashoda, ale za to bardziej muskularni. Mieli lśniącą skórę tak ciemną, że prawie czarną, nie zdobioną farbami. Nosili tarcze kryte krowią skórą, obrośniętą sierścią. Ubierali się w skórzane spódniczki, a ich ramiona i łydki zdobiły opaski z małpiego futra. Ci groźni wojownicy wyszli z wioski złożonej z okrągłych chat i uformowali podwójny szereg, prawie stykając się tarczami. Ulfilo westchnął. — Musimy jeszcze raz przez to przechodzić? — Na to wygląda — odparł Springald. — Zatem wypakujcie podarki. Goma, o co im chodzi? Posiwiały wojownik o szczeciniastej brodzie mówił coś do przywódcy eskorty Fashoda. — Przywódca Zumba pyta: „Przyszliście ukraść nasze bydło, nasze kobiety i nasze kozy?” Fashoda odpowiada: „Wasze bydło jest chude, kobiety brzydkie, a prawdziwy wojownik nie chce mieć do czynienia z kozami. Prowadzimy tych białych ludzi bezpiecznie w góry”. Zumba popatrzył na obcych, potrójny rząd strusich piór zafalował na jego głowie. Przemówił Goma. — Przywódca mówi: „Więcej białych ludzi?” Malia złapała Ulfila za rękę