To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

I zrobimy panu zdjęcie dla pewnego szczególnego zestawu dokumentów. Nic więcej na razie nie trzeba. Gant wzruszył ramionami. Nie miał żadnych oporów przed maskowaniem, wcielaniem się w coraz to inne postacie. Ta obojętność co do własnej osoby, którą Buckholz wyczuł już przy pierwszym spotkaniu, czyniła go idealnym kandydatem do tej roli kameleona. Większość agentów próbuje podświadomie zachować jakąś cząstkę własnej osobowości, jakiś drobiazg z ubrania, drobny manieryzm, modulację głosu. Jak pływacy, lękający się pozostawić złożoną na brzegu odzież, boją się, że już nie będą mieli do czego wracać. Gant nie miał takich oporów, ani świadomych, ani podświadomych. Orton, Grant, Głazunow — to tylko cienie, takie jak on. — Jaką trasą mam tam dojść? Jak wygląda okolica hangaru? — zapytał spokojnie. Baranowicz spojrzał uważnie na Amerykanina, po czym kiwnął głową. Wstał i wskazał na plan na arkuszu papieru, zwisającym niby obrus z niewielkiego stolika. Kreszyn położył go tam, gdy Gant skończył jeść. Rosjanin wygładził narysowaną ołówkiem mapę, po czym zaczął wyjaśniać. — Jesteśmy tutaj, prawie w samym środku części mieszkalnej. Zespoły techniczny i naukowy wchodzą do hangaru i zakładów przez tę bramę — wskazywał palcem kolejne ulice, aż zatrzymał się przy 79 czerwonej linii, zaznaczonej dodatkowo czerwonymi krzyżykami. — Tak, to jest drugie ogrodzenie, pod napięciem, z wieżami strażniczymi. Mieści się wewnątrz pierwszego, które oddziela nas i zakłady od wioski. W tym ogrodzeniu jest jeszcze jedna brama, po drugiej stronie pasa startowego, używana wyłącznie przez ochronę. — Znów stuknął palcem w papier. — Tą właśnie bramą pan przejdzie. — Jak, na miłość boską? Baranowicz uśmiechnął się. — Odważnie, i z niewielką pomocą moją i innych. Proszę się nie martwić. — Rosjanin zajął się fajką. Pociągnął energicznie i wypuścił z ust chmurę dymu. Gant z dezaprobatą zmarszczył nos. — Pali pan? — Już nie. Rzuciłem. Baranowicz skinął głową, sięgnął do kieszeni swojej znoszonej, wytartej na łokciach marynarki i wyjął paczkę papierosów. — Proszę się nauczyć od nowa. Zaraz — polecił. — Co? — Nauczy się pan palić w ciągu najbliższej godziny, zanim pójdzie się pan przespać. Gant uniósł brwi. — Amerykańskie? — Dowód pozycji. Takie papierosy u człowieka, jakim pan będzie, są równie ważne jak dokumenty — Baranowicz uśmiechnął się i wrócił do mapy. Gant wsunął paczkę papierosów do kieszeni na piersi. — Od bramy przejdzie pan wzdłuż pasa startowego aż tutaj. — Długi palec zatrzymał się. Gant patrzył zafascynowany na upstrzoną plamami dłoń z wyraźnie widocznymi żyłami, opartą na białym arkuszu mapy. — Ten budynek to główny hangar, gdzie stoją oba prototypy. Przez całą noc będziemy tam pracować przygotowując jeden z nich do próbnego lotu. Tuż przy hangarze są biura służby bezpieczeństwa i pokoje pilotów. Widzi pan? — Gant przytaknął. — Dobrze. Musi pan wejść na górę, potem tym korytarzem... — Baranowicz wskazywał teraz część planu, przedstawiającą rozkład piętra budynku stojącego obok głównego hangaru. — Inne zabudowania to po prostu laboratoria, tunele aerodynamiczne i tak dalej. Proszę nie marnować na nie czasu i jak najszybciej przejść do szatni pilotów. Podpułkownik lotnictwa, Jurij Wosków, zjawi się tam na kilka godzin przed startem. Musi pan być gotowy. — A jeśli ktoś przyjdzie? — spytał Gant. — Będę tam siedział przez trzy—cztery godziny. Baranowicz tłumaczył cierpliwie, jakby zwracał się do dziecka: 80 — Ukryje pan ciało. Jest tam kilka metalowych szafek z dobrymi zamkami. Piloci skarżyli się na kradzieże różnych drobiazgów zachodniej produkcji, jakie otrzymują za to, że dobrze się zachowują i są dobrze przystosowani... zamki są pewne. Co do pana, jako że jest pan podobny do Woskowa jedynie budową ciała... wejdzie pan pod natrysk. — Na trzy godziny? — Będzie pan udawał, że bierze prysznic. Kiedy nadejdzie czas na naszą drobną operację odciągającą, włoży pan skafander i opuści wizjer hełmu. My, z systemów uzbrojenia, wymagamy, by piloci nosili hełmy aż do chwili, gdy im je zdejmiemy w laboratorium. Nikt się nie zdziwi, że włożył pan hełm godzinę przed startem. Gant skinął głową. — A co z tą waszą operacją? — Proszę się nie martwić. Mam niewielkie urządzenie radiowe i dam panu znać, kiedy trzeba zejść z szatni do hangaru. To co będzie się tam działo, pozwoli panu spokojnie wejść do kabiny i wytoczyć samolot na zewnątrz. Nikt nie będzie niczego podejrzewał. Gant spojrzał na niego zdumiony. — A co się stanie z wami? — zapytał po chwili namysłu. Mówił cicho, jakby znał już odpowiedź. — To bez znaczenia — odparł spokojnie Baranowicz. Amerykanin nie potrafił zrozumieć sympatii, jaką mu okazywał. — Niech to diabli! — Gant odwrócił się przygarbiony, potem wyciągnął rękę. — Wy wszyscy tutaj, wszyscy tak bardzo chcecie umrzeć! Nie pojmuję tego. Czy nie macie pretensji do tych facetów z Londynu, którzy skazują was na śmierć? Baranowicz milczał przez dłuższy czas. — Łatwo się panu oburzać, panie Gant — stwierdził wreszcie. — Jest pan Amerykaninem. Każdy rozkaz wywołuje w panu niechęć — Gant uśmiechnął się cynicznie, co zirytowało Baranowicza. — Jest pan wolny! Ja nie. To cała różnica. Jeśli czuję gniew dla tych ludzi w Londynie, którzy każą mi ginąć, jest to niczym wobec gniewu, jaki budzi we mnie KGB. — Naukowiec nie widzącymi oczyma wpatrywał się w mapę. Zacisnął pięści, aż wystąpiły błękitne żyły. Dopiero po dłuższej chwili wyprostował się i uśmiechnął do Ganta. — Przepraszam... — zaczął Amerykanin. — Nieważne. Skąd miałby pan znać nasze... drobne problemy? Teraz może jeszcze raz omówimy uzbrojenie samolotu. Na szczęście, przynajmniej dla pana, w pierwszym locie próbnym użyte będą rakiety powietrze—powietrze, a nie pociski do atakowania celów naziemnych. 6 — Firefox 81 Wskazał Gantowi krzesło. — Proszę teraz zapalić. Kaszel nowicjusza w czasie kontroli nie będzie dobrą przepustką. — W jego oczach znowu błysnął uśmiech. Łoskot wirnika nad głową prawie nie dochodził do świadomości Kontarskiego. O dziesiątej jego śmigłowiec, lecący nad zalaną księżycowym światłem równiną, znalazł się w połowie drogi do Biljarska. W dole błyszczały światełka wiosek i kołchozów, czasem rozcinały mrok reflektory jakiegoś samochodu na drodze między Gorkim a Kazaniem, wzdłuż której prowadziła ich trasa. Wygodne fotele ciepłego wnętrza Mi-8 mogły pomieścić dwudziestu ośmiu pasażerów. Poza miejscem Kontarskiego tylko cztery były zajęte przez pracowników KGB: jego ochronę, sekretarza i radiooperatora. Kontarski był śpiący, zmęczony napięciem ostatnich godzin. Odkładał odlot tak długo, jak tylko było to możliwe. Chciał zjawić się w Biljarsku posiadając przynajmniej częściowe informacje na temat osoby, a zatem i misji tajemniczego mężczyzny, który jako Głazunow przejechał przez punkty kontrolne w Moskwie, Gorkim i Kazaniu. Tymczasem śledztwo Priabina nie przyniosło żadnych rezultatów