To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— Ben Nila? Jakież usługi może ci oddać ten młodzieniec? Jakież on bitwy wygrał, jakie odniósł zwycięstwa? — On jeszcze młody i łatwo może stać się większym bohaterem od ciebie. — Daruj, effendi, ale ja w to nie wierzę. Żeby się czegoś nauczyć, przede wszystkim trzeba umieć słuchać, on tymczasem żadnej nauki ode mnie przyjąć nie chciał i sprzeciwiał mi się we wszystkim. — Jako człowiek doświadczony i rozsądny powinieneś być wyrozumiały. Byłoby mi bardzo przyjemnie, gdybyś się nim szczerze i po ojcowsku zajął. — Twoje życzenie z największą przyjemnością gotów jestem spełnić. Będę znosił cierpliwie jego słabości a głupstwa przebaczę ze spokojem i wyrozumiałością. — Idź więc do niego i powiedz mu, że chcesz u mnie zostać. Zrobię tak, jak mi Ben Nil poradzi. — Jak to? Taki słynny effendi chce się kierować wolą służącego? — Kierować nie, ale chcę w tym wypadku jego życzenie uwzględnić, bo gdybym cię przyjął do służby, wy dwaj przede wszystkim musielibyście z sobą obcować. — Zdaje mi się, że moje towarzystwo Ben Nil powinien uważać za zaszczyt. Jeżeli sobie jednak życzysz, abym z nim na ten temat pomówił, pójdę do niego, a potem doniosę ci, że jest uszczęśliwiony moją propozycją. Poszedł, a ja chętnie byłbym podsłuchał tę rozmowę. Między nimi obydwoma rozwinął się oryginalny stosunek. Polubili się wzajem, a mimo to awanturowali się od rana do nocy. Poza swymi błędami miał Selim wcale dużo zalet i we wszystkich zleceniach, gdzie nie potrzeba było odwagi, okazywał się sługą godnym zaufania. Chorobliwą manię uchodzenia za bohatera można mu było wybaczyć. Ben Nil ujął mnie bardzo. Był to młodzieniec poważny i cichy, a pomimo młodych lat miał takie zapatrywania, jakich by się nie powstydził niejeden stary. Bystrość jego zasługiwała na podziw, a energia, którą dotychczas mógł co prawda tylko w zwykłych sprawach okazać, pozwalała spodziewać się, że w razie potrzeby stać go będzie na bardzo wiele odwagi. Ilekroć ci dwaj ludzie zderzyli się z sobą, patrzyliśmy jak na jakieś wesołe widowisko, a sceny podobne wprowadzały pożądaną odmianę w niemiłą często monotonię podróży. Z tego właśnie powodu byłem gotów zatrzymać Selima przy sobie. Wiedziałem, że będzie to dość kosztowna przyjemność, ale ostatecznie środki pieniężne, potrzebne na jej pokrycie, jakoś może zdobyć potrafię. Przerwałem rozmyślania, gdyż zobaczyłem porucznika, wychodzącego z chaty. Szech wyszedł także i popędził ku rzece. Porucznik zbliżył się do mnie, wyjął cybuch z torby przytroczonej do siodła na wielbłądzie, nałożył fajkę i usiadł przy mnie, a ja podałem mu ogień. — Masz doskonałego wielbłąda — zacząłem. — Zapewne to rozkosz nie lada przelatywać pustynię na grzbiecie takiego zwierzęcia. — Poznasz tę rozkosz — odrzekł — gdyż ten wielbłąd właśnie dla ciebie przeznaczony. — Rzeczywiście? Skąd przyszło emirowi na myśl, aby mi wielbłąda posyłać? — Przysyła ci nie tylko wielbłąda, ale zarazem i prośbę, którą mam ci przedłożyć. Czy gotów jesteś jej wysłuchać? — I owszem. — Byłeś już nieraz w pustyni i umiesz odczytywać tropy ludzi i zwierząt. Polecił mi więc, abym ciebie zapytał, czy… Utknął w środku zdania, bo oto w pobliżu bud składowych ukazało się kilku Beduinów z wielbłądami. Pochodzili zapewne z niedalekiej okolicy i chcieli może siebie i zwierzęta wynająć. Murad Nassyr zobaczył ich z podwórza i wyszedł, ażeby z nimi pomówić. Ponieważ siedzieliśmy właśnie w bramie tuż pod murem, nie zauważył nas, więc minął i skinął na swoich ludzi, żeby szli za nim. Zaledwie porucznik rzucił nań okiem, zamilkł i jął mu się przypatrywać posępnie badawczym wzrokiem. W tej chwili odwrócił się gruby Turek i nas zobaczył. Porucznik podniósł się, stanął w samym środku wejścia, aby Nassyrowi zastąpić drogę i rzekł: — Zdaje mi się, żeśmy się już kiedyś widzieli. — Ja ciebie? Nigdy! — odrzekł Turek dumnie, rzucając na porucznika wzgardliwe spojrzenie, przy czym widać było, że mówił prawdę. — Być może, że ty mnie nie zauważyłeś, ale ja ciebie widziałem. — To mi obojętne. Mnie wielu ludzi widziało. Zresztą nie miałem i nie mam z tobą nic do czynienia. Puszczaj mnie! — Zaczekaj jeszcze chwileczkę. Chciałbym z tobą pomówić. Jak się nazywasz? — Zapytaj się o to, kogo chcesz, ja nie mam obowiązku ani ochoty odpowiadać na twoje pytania. — Mylisz się! Czy wiesz, kto to jest reis effendina? Twarz Turka drgnęła, a spojrzenie na mówiącego, który miał na sobie zwykły strój Nubijczyka, było teraz całkiem inne niż przedtem. — Wiem bardzo dobrze, kim on jest, bo to wie każdy — odpowiedział znacznie uprzejmiej. — W takim razie wiesz zapewne i to, że reis effendina wyposażony jest wielu pełnomocnictwami, które mu nadają niekiedy większą władzę aniżeli ma mudir. — I to wiem także. — Jestem porucznikiem emira i powiem ci, że twarz twoja zajmuje mnie bardzo. Teraz mi już chyba odpowiesz? — Udowodnij mi wpierw, że jesteś rzeczywiście tym, za kogo się podajesz. — Jeżeli koniecznie chcesz, zastosuję się do twojego życzenia i pójdziemy razem do szecha el beled, ale tam rozmówimy się urzędowo, gdy tymczasem tu rozmawiałbym z tobą uprzejmie. — Jestem tak samo jak ty przyjacielem uprzejmości, możesz mi więc stawiać pytania, jakie chcesz. Turek miał widocznie powód do obawy przed urzędowym przesłuchaniem. Porucznik rzekł z uśmiechem: — Ponawiam pytanie, jak się nazywasz? — Nazywam się Murad Nassyr. — Skąd jesteś? — Z Nifu koło Izmiru. — Kto jesteś? — Bazirgijan. — Kupiec i handlarz. Czym handlujesz? — Czym się tylko da. Teraz udaję się do Chartumu po sennę, gumę i kość słoniową. — Czy nie kupowałeś i nie sprzedawałeś jakiegoś innego towaru? — Owszem. — Tak, ale ja mam na myśli towar żywy, niewolników. — Taki handel przez myśl mi nigdy nie przeszedł. Jestem posłusznym poddanym sułtana i nie czynię niczego przeciwko jego prawom i rozkazom kedywa. — Jeśli tak, to dobrze