To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Wieści nie są najlepsze... Wychodzi na to, że jeden facet widział wczoraj Rose’a w Turtle Bay. Co ty na to? Wynajmujemy kogoś, kogo nawet nie wolno nam obejrzeć, jakiegoś pieprzonego geniusza, a ten natychmiast pcha się komuś w oczy. Cholera, Harry, gdybym nie znał całej sprawy, pomyślałbym, że ktoś robi sobie z nas jaja. W każdym razie nie mam ochoty ponosić całego ryzyka. – Czy Rose zdaje sobie sprawę z tego, że ktoś go widział? Opowiedz mi wszystko po kolei, Brooks. – Owszem, zna swoją sytuację – odrzekł Campbell. – Dzwonił do nas dzisiaj. To znaczy, dzwoniła jego żona. Powiedziała, że sami sobie z tym poradzą. To miło z ich strony, prawda? – Fantastycznie. – Dzięki Bogu ten świadek nie jest nikim ważnym. Jednak to Amerykanin... A przy okazji: Rose zastrzelił dziś rano prezesa ASTA. Harry, oni wymykają się spod wszelkiej kontroli. Nie pamiętam już planu, jaki nam przedstawili. Wczoraj wieczorem Damian nie pojawił się na umówionym spotkaniu ze mną. Robią z nas idiotów. Harold Hill przymknął oczy i wyobraził sobie Campbella. Brooks Corbett Campbell. Absolwent Princeton. WASP z New London w Connecticut. W Agencji wróżą mu wielką karierę. Skromnym zdaniem Hilla – młody neonazista. Facet, który zawsze wie lepiej, co będzie dobre dla innych. – No cóż... Chyba będziemy musieli nadal z nimi współpracować, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. Lepiej chyba, żebyś to ty zajął się świadkiem. Może nam jeszcze być potrzebny, żeby zidentyfikować Rose’a. Tak na wszelki wypadek... Kiedy już wszystko się skończy, nie mam zamiaru pozwolić im na opuszczenie wyspy. To chyba oczywiste. – Brzmi nieźle – usłyszał przez transatlantyckie zakłócenia lekko podniesiony głos Campbella. – Całkowicie się z tobą zgadzam. Hill nie odzywał się przez chwilę. Powinien podtrzymać Campbella na duchu, żeby się nie załamał. – Dobra, to mamy z głowy – rzucił wreszcie Harry Łamignat. – A teraz przekaż mi te złe nowiny. Młody Brooks Campbell zmusił się do śmiechu. Stare sposoby na rozluźnienie atmosfery. – Już myślałem, że o to nie zapytasz. Coastown, San Dominica – Spróbujmy podejść logicznie do tego wszystkiego – zaproponowała Jane. Peter nie odpowiedział. Był myślami zupełnie gdzie indziej: na poligonie artyleryjskim koło Camp Grayling w stanie Michigan. Właśnie zestrzeliwał kolejne puszki po piwie z głowy Brooksa Campbella. Za pomocą bazooki. Była dziesiąta wieczór. Siedzieli w pogrążonym w mroku ogródku restauracji „Le Hut” i starali się ogarnąć umysłem potworne morderstwa. Czasem któreś z nich skubnęło kęs z talerza. Oboje byli mniej więcej tak samo głodni, jak stojące przed nimi krewetki w tłustym sosie. W końcu Peter podniósł na Jane wzrok zbitego psa i wzruszył ramionami. – Komu to mogło przyjść do głowy? Pokroić dwójkę nastolatków jak Kuba Rozpruwacz? Jane oparła podbródek na splecionych dłoniach. Wyglądała jak nieco starsza wersja Caroline Kennedy. Ciemnoskórzy kelnerzy nie mogli oderwać od niej oczu. – Prawdopodobnie to ten sam bydlak, który zamordował ojca na oczach dwójki jego dzieci – odpowiedziała. – Czuję się okropnie, jakbym była chora. Zupełnie do kitu. W dodatku zaczynam się bać. Wspominając rozmowę w ambasadzie amerykańskiej Peter czuł się zupełnie niepotrzebny, jak wrzód na tyłku. Mały Mac znów spieprzył sprawę... Może widzę to wszystko w złym świetle, zastanawiał się. Na pewno rozmowa w ambasadzie nie przebiegała tak, jak powinna. Przecież wysoki blondyn tak czy siak musiał mieć jakiś związek ze sprawą. Nie mogło być inaczej. Jane wyciągnęła rękę w stronę ulicy. Na jej twarzy pojawił się figlarny uśmiech, zupełnie jak wtedy, gdy nad miastem nie wisiał jeszcze cień maczety. – Nie wiedziałam, że na wyspie jest jeden z twoich braci – zakpiła. Tuż przed restauracją niechlujnie ubrany uliczny clown zabawiał grupkę przechodniów. Ręcznie napisany plakat głosił: BASIL, MINSTREL WSZYSTKICH DZIECI. Pod grubą warstwą makijażu Basil był całkiem młodym mężczyzną. Obwódki namalowane wokół oczu nadawały jego twarzy wyraz smutku i zatroskania. Jego strój – postrzępione, jaskrawożółte pantalony i dziwaczna szlafmyca upodabniał go do karła. – Miłość jest odpowiedzią – przekonywał miejscowych i kilku przechodzących obok turystów. – Miłość jest odpowiedzią – wmawiał ludziom przy stolikach restauracji. – Ach – szepnęła Jane do Petera, jednocześnie puszczając do niego oko. – A jak brzmi pytanie? Ale on wciąż był pogrążony we własnych myślach. Turtle Bay. Co go tak zdenerwowało w ambasadzie Stanów Zjednoczonych? – Znasz jakieś sztuczki? Sztuczki dziecięcego minstrela? – spytała Jane przez stół. – Peter, dokąd odpłynąłeś? A może ty jesteś Sherlockiem Holmesem, rozwiązującym zagadkę tajemniczych morderstw? Peter uśmiechnął się i zarumienił. – Przepraszam. Już wróciłem. Witaj! Jego podróż powrotna do kafejki prowadziła przez odległe miejsca: Wietnam i dom rodziców nad jeziorem Michigan, w którym Betsy Macdonald przez sześć lat, rok po roku, rodziła kolejne ciemnowłose, ciemnookie niemowlę. Całą Niezwykłą Szóstkę. – Dziecięce sztuczki? – uśmiechnął się Peter. Poczuł nagły przypływ uczucia do tej ekscentrycznej, jasnowłosej dziewczyny z Dakoty. Zastanowił się chwilę. Przypomniał sobie coś, czym jego brat, Tommy, zabawiał dzieciaki. Wziął do ręki papierową serwetkę. Zwinął ją w rulonik i przytrzymał pod nosem. Serwetka wyglądała jak zwisające wąsy. – Musisz zapłacić czynsz – zahuczał głosem scenicznego łotra. Przyłożył serwetkę do skroni. Miała przedstawiać dziewczęcą kokardę. – Nie mam pieniędzy – zakwilił teatralnym falsetem zrozpaczonej kobiety. – Musisz zapłacić czynsz! – powiedziały Wąsy. – Nie mam pieniędzy! – pisnęła Wstążka. Serwetka znalazła się pod brodą i stała się elegancką muszką. Peter odezwał się głosem obrońcy uciśnionych: – Ja za nią zapłacę! – Mój wybawicielu! – ucieszyła się Wstążka. – Do licha, znów się nie udało! – mruknęły Wąsy. – Chciałabym, żeby wszystko było takie proste – westchnęła Jane. Pocałowała jego papierowe wąsy. Komedia z Flipem i Flapem. Oboje byli jeszcze nie całkiem dojrzali. Pod pewnymi względami. Ale bardzo chcieli wydorośleć. Tej nocy spali ze sobą ostatni raz. Naprawdę ostatni. Crafton’s Pond, San Dominica Było coraz bliżej do pierwszego, nieufnego spotkania państwa Rose z pułkownikiem „Monkey” Dredem. Cztery samochody z wyłączonymi silnikami stały po dwóch stronach równego, wąskiego pola w pobliżu zaszczurzonego stawu Nata Craftona w okręgu West Hills. Pole to było regularnie wykorzystywane jako lądowisko dla samolotów, które szmuglowały marihuanę i kokainę do Nowego Orleanu. Tej nocy nad stawem unosiła się mgła. W wilgotnej trawie buszowało pełno szczurów wodnych. Zgodnie z wzajemnymi uzgodnieniami każda ze stron przybyła tylko dwoma samochodami