To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Ale wspomniałem wyraz twarzy Zinaidy podczas jej rozmowy ze mną — i gubiłem się w domysłach. „Kto to taki?” Te dwa słowa stały jakby przed moimi oczami, nakreślone w mroku jakby niska, złowieszcza chmura zawisła nade mną — czułem jej ucisk i oczekiwałem lada chwila gromu. Do wielu rzeczy przywykłem w ostatnim czasie, wielu rzeczom napatrzyłem się u Zasiekinów; ich nieporządek, ogarki świec, złamane noże i widelce, ponury Bonifacy, obdarte pokojówki, maniery samej księżnej — całe to niezwykłe życie już nie dziwiło mnie więcej. Ale do tego, co niewyraźnie przeczuwałem teraz w Zinaidzie, przywyknąć nie mogłem… „Awanturnica” — powiedziała raz o niej moja matka. Awanturnica — ona, ten mój ideał, to moje bóstwo! Nazwa ta paliła mnie, usiłowałem ukryć się przed nią w poduszce, byłem na nią oburzony — i jednocześnie — na co bym się nie zgodził, czego bym nie oddał, aby tylko być tym szczęśliwcem przy fontannie!.. Krew zapłonęła we mnie i zagrała. „Ogród… fontanna…” — pomyślałem… „Pójdę sobie do ogrodu”. Ubrałem się prędko, wyśliznąłem się z domu. Noc była ciemna, drzewa ledwie szeptały; z nieba padał cichy chłodek, z ogrodu ciągnął zapach kopru. Obszedłem wszystkie aleje; lekki odgłos mych kroków niepokoił mnie i zarazem dodawał śmiałości, zatrzymałem się, czekałem i słuchałem, jak biło me serce — mocno i prędko. Wreszcie zbliżyłem się do płotu i oparłem się o cienką żerdź. Nagle — czy mi się zdawało? — o kilka kroków przede mną mignęła postać kobieca… Natężyłem wzrok w ciemności — wstrzymałem oddech. Co to? Czy słyszę kroki — czy też znowu bije me serce? — Kto tu? — bąknąłem niewyraźnie. Co to znowu? Śmiech tłumiony?. czy szelest wśród liści… Czy westchnienie nad samym uchem? — Strach mnie ogarnął… — Kto tu? — powtórzyłem jeszcze ciszej. Wionęło na chwilę powietrze; po niebie mignęło pasemko ogniste; potoczyła się gwiazda. Zinaida? — chciałem zapytać, ale głos zamarł mi na ustach. I nagle wszystko dokoła, jak to bywa nieraz wśród nocy, ogarnęło głębokie milczenie… Nawet świerszcze przestały dzwonić wśród drzew — tylko zaskrzypiało gdzieś okno. Postałem jakiś czas i wróciłem do swego pokoju, do ochłodzonej pościeli. Czułem dziwny niepokój — jak gdybym chodził na schadzkę — i zostałem samotny, i przeszedłem obok cudzego szczęścia. XVII Nazajutrz widziałem Zinaidę tylko przelotnie; jechała gdzieś z księżną w dorożce. Widziałem za to Łuszyna, który zresztą ledwie raczył mnie pozdrowić, i Malewskiego. Młody hrabia uśmiechnął się, zagadnął mnie i zaczął ze mną przyjaźnie rozmawiać. Ze wszystkich bywalców oficyny on jeden tylko potrafił się wkręcić do naszego domu i podobał się mamie. Ojciec nie lubił go i był względem niego aż obrażająco nieuprzejmy. — Ach, monsieur le page* — zaczął Malewski — cieszę się, że pana spotykam. Co porabia pańska piękna królowa? Jego świeża, ładna twarz była mi tak wstrętna w tej chwili — patrzył na mnie z taką żartobliwą pogardą — że nie odpowiedziałem mu wcale. — Pan się jeszcze gniewa? — ciągnął. — Zbytecznie. Przecież to nie ja nazwałem pana paziem, a paziowie mają przeważnie królowe. Ale pan pozwoli, że mu zwrócę uwagą. Pan źle się wywiązuje ze swoich obowiązków. — Jak to? — Paziowie powinni stale towarzyszyć swoim paniom. Paziowie powinni wiedzieć o wszystkim, co one robią, powinni je śledzić nawet — dodał zniżając głos — dniem i nocą… — Co pan chce przez to powiedzieć? — Co chcę przez to powiedzieć, zdaje się, mówię wyraźnie. W dzień — i w nocy. W dzień jeszcze jako tako; w dzień jest jasno i dużo ludzi; ale w nocy. — W nocy najłatwiej o nieszczęście. Radzę panu nie spać po nocach i obserwować, obserwować najusilniej. Pan pamięta, gdzie trzeba pilnować — w ogrodzie przy fontannie. Pan mi podziękuje. Malewski roześmiał się i odwrócił się do mnie plecami. Prawdopodobnie nie przywiązywał do swych słów dużej wagi; miał reputację świetnego mistyfikatora i znany był ze swej umiejętności nabierania ludzi na maskaradach, w czym pomagała mu bardzo ta nieświadoma prawie kłamliwość, właściwa całej jego naturze… Chciał się tylko ze mną podroczyć, ale każde jego słowo rozlało się jak trucizna po wszystkich moich żyłach. Krew rzuciła mi się do głowy. „A więc to tak — powiedziałem sobie — doskonale! Nie na próżno zatem ciągnęło mnie coś do ogrodu. Ale tego nie będzie!” — zawołałem głośno i uderzyłem się’ w piersi, choć właściwie — czego ma nie być — nie wiedziałem. — Czy ten sam Malewski znajdzie się w ogrodzie — myślałem (może się wygadał: to wygląda na jego zuchwalstwo) — czy to kto inny — (ogrodzenie było bardzo niskie i przejście przez nie nie przedstawiało żadnych trudności) — ale biada temu, kto wpadnie w me ręce! Nie radzę nikomu spotykać się ze mną! Udowodnię całemu światu i tej zdrajczyni (tak ją właśnie nazwałem — zdrajczynią) — że potrafię się zemścić!” Powróciłem do swego pokoju, wyjąłem z szuflady biureczka kupiony niedawno angielski scyzoryk, spróbowałem jego ostrza i nachmurzywszy brwi, z zimną i skupioną stanowczością, jakby podobne sprawy były dla mnie czymś zwykłym i naturalnym, włożyłem go do kieszeni. Serce się we mnie gniewnie podniosło i zamieniło w kamień; do późnej nocy nie rozchmurzyłem brwi i cały czas, ściskając wargi przechadzałem się tylko tam i z powrotem, ściskając w kieszeni rozgrzany nóż i przygotowując się z góry do czegoś strasznego. Te nowe, niezwykłe doznania zajmowały mnie i nawet cieszyły do tego stopnia, że o Zinaidzie myślałem właściwie mało