To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
W tym jednak czasie nie tylko ja zostałem ubezwłasnowolniony. To samo stało się z chłopakami. Ocknęli się ze snu. Usiedli na łóżkach z minami wyrażającymi niepokój, bladzi, nieobecni duchem. Wstałem, otrzepałem nogawki pidżamy i przełknąłem ślinę. — O, już wstaliście — z trudem się odezwałem. — Wszyscy. I to jednocześnie! Co za zbieg okoliczności! Nie jesteście przypadkiem bliźniakami? — Bliźniaków jest dwóch — poprawił mnie Małomówny. — A nas jest trzech. — No to źle się wyraziłem. Miałem na myśli trojaczki. — Psze pana — zaczął Finlandczyk. — Czy pan się dobrze czuje? Chyba nie spał pan na dywanie? — Nie, a dlaczego pytasz? Gimnastykowałem się tylko. Popatrzyli na mnie podejrzliwie. W dalszym ciągu sprawiali wrażenie otępiałych, ale szybko doszli do siebie. — Jedziemy do Gruszczyna!!! — zawołałem, żeby ich pobudzić. — Zjemy coś na najbliższej stacji benzynowej!!! — Psze pana. Dlaczego pan tak krzyczy? — pytał dalej Finlandczyk. Wsadziłem palec do ucha i kilka razy poruszałem nim, jakbym chciał odetkać przewody słuchowe. — A nie, to coś z uszami — wyjaśniłem. — Ja też jakoś kiepsko słyszę — ziewnął Bajer. Skrzypnęły drzwi łazienki. — O, dobudziłeś naszych detektywów! — powiedziała Julia, wsadziwszy głowę w szparę drzwi. — Jak to zrobiłeś? — Sami wstali. Zapędziłem chłopaków do toalety. Na razie wolałem nie zdradzać towarzyszom podróży, na czym polegają moje sztuczki. Tak jak zapowiedziałem, zatrzymaliśmy się na najbliższej stacji na peryferiach Małogoszczy. Nikt za nami nie jechał. Kupiłem każdemu po dużej kanapce i kubku gorącego napoju. Julia i ja wybraliśmy kawę z mlekiem. Chłopaki pili herbatę. Oczywiście nie obyło się bez wspomnień ostatniej nocy. Moja próżność została mile połechtana, gdy chłopcy oświadczyli Julii, że zapobiegłem kradzieży wehikułu i unieszkodliwiłem Końską Szczękę. — Nie znałam cię z tej strony — powiedziała z nieukrywanym podziwem. — Samochód masz kiepski, jak porucznik Columbo, ale bijesz się jak James Bond. No, no. — W końcu jestem detektywem — uśmiechnąłem się. — No tak, ale myślałam, że takim, który tylko pracuje głową. — Mózg to najniebezpieczniejsza broń. — To jak to było w nocy? Umiejętnie spychałem temat rozmowy na osobę tajemniczego kierowcy alfy romeo. Ten wątek zresztą szybko zaprzątnął nasze umysły, więc raz jeszcze obejrzeliśmy z laptopa powiększony fragment zdjęcia przedstawiający sygnet na palcu kierowcy. Dopiero o wpół do dziewiątej minęliśmy pobliskie Dziadówki i dwa kilometry dalej znaleźliśmy się na przejeździe kolejowym w Skorkowie w powiecie włoszczowskim, znanym mi dotąd jedynie z fotografii dostarczonej przez Demiurga. Wysiedliśmy z wehikułu za przejazdem. Nic szczególnego. Dwa biało--czerwone szlabany przed i za torami, zarośnięte chwastem nasypy po obu stronach przyblakłego asfaltu, drzewko rosnące przy kupce piachu po prawej stronie i nieco dalej domek dróżnika z palonej cegły. Za torami, ponad sto metrów w kierunku północno-zachodnim, zaczynały się gospodarstwa rolne, za nimi rozciągał się po sam horyzont gęsty las. Szybko ruszyliśmy w dalszą drogę. Wąski asfalt zbliżył się do lasu, odbił na zachód ku jakiejś wsi i mama droga prowadziła teraz przez równy teren, którego monotonię zakłócały wapienne hałdy i kominy lokalnych zakładów wydobywających surowiec. Brnęliśmy przez pola i pastwiska, rozrzucone gospodarstwa oraz łąki. I tak było aż do samych Występów. Do pobliskiego Gruszczyna zaprowadziła nas droga biegnąca lekko pod górkę. Za senną wsią pokonaliśmy ostry zakręt u podnóża znacznego wzniesienia. Za nim zaczynał się po lewej stronie las, z niego wyrastał kolejny pagórek, i dlatego nie za bardzo wiedzieliśmy, gdzie mamy szukać ruin klasztoru. Na szczęście szosą przejeżdżał rowerzysta i udzielił nam właściwych wskazówek. O ruinach wiedział tutaj każdy, choć nie wszyscy zdawali sobie sprawę, czym kiedyś były. Starym katolickim kościołem? Ariańskim zborem? Klasztorem? — Zjedźcie w lewo na najbliższym skrzyżowaniu — tłumaczył nam życzliwy tubylec. — To będzie jakieś sto dwadzieścia metrów. Wjedźcie w las. Polna droga zaprowadzi was na stok z widokiem na dolinę. Szukajcie ruin na wzniesieniu wśród sosen. Jechaliśmy wolno przez zagajnik, z każdym metrem zagłębiając się w jego pachnący żywicą chłód. Czułem, że wciąga nas jakaś tajemnica. Wkrótce droga oddaliła się od lasu rosnącego na wzniesieniu i wyszła na otwartą przestrzeń. Naszym oczom ukazała się dolina wyściełana płachtami zielonych pól, łączących się hen daleko z nitką lasu i lazurowym niebem. Bardziej na północ majaczyły jaśniejsze zabudowania Krasocina, lecz nas interesował porosły sosnami stok po drugiej stronie dróżki. Minęliśmy drewniany krzyż postawiony u podnóża Góry Świętego Michała, bo tak nazywało się to wzgórze, i dosłownie zamarliśmy z wrażenia. Na ujeżdżonym leśnym trakcie, między pierwszymi sosnami, stała czerwona toyota combi z warszawską rejestracją. — Mira Błażejczak — szepnęła zawiedziona Julia. — Co dziewczyny tu robią? — zdenerwowali się chłopcy. — Nie doceniliśmy ich, panowie — mruknąłem. Zaparkowaliśmy za toyota i wściekli ruszyliśmy pod górkę. Zachodni stok porastały dorodne, stare sosny, które chroniły ściółkę przed wysuszeniem, a położone głębiej ruiny przed wścibskim okiem przybyszów. Nie na tyle jednak, żeby nie dostrzec zarysów dawnej siedziby zakonników. Im jednak bliżej szczytu wzniesienia, tym wyraźniej prześwitywały między drzewami kamienne ściany budowli, schowanej przed światem, zakonspirowanej, zapomnianej i milczącej jak grób. Tak oto trafiliśmy do kamiennych ruin w Grusz-czynie. Cóż z tego, skoro obok wysokiej ściany z kamienia, ujrzeliśmy spacerujące rywalki. - Co za obciach — skrzywił się Bajer. — Dziewczyny znowu lepsze. ROZDZIAŁ SZÓSTY RUINY W GRUSZCZYNIE • CZY BYLI TU MONTJOIE? • ZAPOWIEDŹ AWANTURY • KAMIENNE CIOSY l FRAGMENT NAPISU • NIESPODZIEWANY ODWRÓT RYWALEK • CREDO ZAKONU MONTJOIE • O SUKCESACH W SPORCIE I NAUCE, CZYLI KTO WYMYŚLIŁ E=MC2? • CO UKRYWA MIRA? • ZASADA PARETO • DO NOWEJ SŁUPI • HISTORIA WYPRAW KRZYŻOWYCH • POLSCY RYCERZE W KRUCJATACH • I ZNOWU VOLKSWAGEN Dziewczyny stały obok nauczycielki i oglądały imponująco wysokie mury dawnej świątyni. Nagle, dostrzegły nas i straciły zainteresowanie ruinami. Któraś z nich zaczęła nawet do nas machać, lecz Mira ją skarciła. — Jak tu trafiłyście? — zapytałem nauczycielkę, gdy zbliżyliśmy się do nich. Przywitaliśmy się