To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Przez okienko nad jego plecamisączyłosię na klatkę schodową nikłe światło posępnegodnia, ukazując tynk zabrudzony wzdłuż poręczy, zniszczonedrzwi i brudne, odrapane boazerie. Z dolnych pięter dochodził smród kuchni i wychodków. A jeżeli tu jest? A jeżeli sama otworzy mu drzwi? Coon jejpowie? O cozapyta? Jak ma wytłumaczyć? Jakpowiedzieć Ewelinie: "Przyszedłem dociebie. Przyszedłem 189. dzielić z tobą twój los. Czy mniechcesz? " Ona odpowie,że nie. Odtrąci go. Pomyśli, że oszalał. Musi go odtrącić,nie może się na to zgodzić. Stał przed drzwiami, rozglądałsiędokoła i czuł, jak muserce drży z trwogi. A potem nagle zdecydował się i zastukał. Czyjeś pantofle zaszurałypo podłodze, a późniejzgrzytnął zamek. Michał czekał mieniąc się na twarzy. Wreszciedrzwisię otwarły. Na ciemnym progukuchni, zawieszonejświeżo widać upraną,suszącą się bielizną, ukazała się starakobieta o pożółkłej cerze i siwych włosach. Copan. wymamrotała trochę niespokojnie, zowym nieodmiennym lękiem, jaki w biedaku budzi każdynieznajomy człowiek. Co pan sobieżyczy? Czy pani Lallier? zapytałMichał ochrypłymgłosem. Tak. Pani ma siostrzenicę, Ewelinę Goyens? Tak,proszę pana. Czy ona tumieszka? Nie, proszę pana. Doznał uczucia niewypowiedzianej ulgi namyśl, że jejtu nie ma, że się tak zaraz przed nim nie pojawi. Przysłali mnie tu ze szpitala. Panna Goyens wyjechała od nas zsanatorium w Maineburgu. Rozumiem, proszę pana. Ale chybanic złego się niestało? Michał wyczuł, że się już niepokoi, że sięzlękła. Ależ nie odpowiedział. Mamsię tylko dowiedzieć, czy się dostała gdzie indziej. Nie, proszę pana odpowiedziała staruszka. Mojasiostrzenicabędzie się na razie leczyła w domu. Wróciładopiero przedwczoraj. Czy jest u pani? Nie, proszę pana. Wynajęła sobie pokoik, akurat byłwolny. W ogóle jej się poszczęściło,wczoraj rano poszłasię rozejrzećza pracą i od razu znalazła! Już pracuje? Tak, proszę pana. Dalijej sztuki materiału do domu,do "wykańczania". A więc nie mieszka u pani? Umnie za ciasno, proszę pana. Mam jeszcze przysobie czworo dzieci. A tylko dwie izby. Ja to bym jąnawet zatrzymała, ale nie chciała. 190 Więc gdzie mieszkał Na ulicy d'Engouhtent, pod dwudziestym siódmymna pierwszym piętrze. Todwa kroki stąd. Serdecznie pani dziękuję. I przepraszam. Nie ma za co, proszę pana. Bardzomi przyjemnie. Pan.. Zawsze. Bardzo mi przyjemnie. rozpływała sięw uprzejmości. Znów znalazłsię na ulicy, w skroniach mu łomotało. Chłodne powietrze trochę orzeźwiło go. Kapelusz ciąglejeszcze trzymał w ręku. Z odkrytą głową i w rozpiętympalcie szedł przed siebie na los szczęścia, aż wreszcie jakiśchłopak wskazał mu drogę. Ulica d'Engoulvent, zatęchły, średniowieczny zaułek międzyponurymi i niskimikamieniczkami, biegła wzdłużwąskiego, uregulowanego kanału, odnogi Sommy, wciśniętego między obmurowania z cegły; na dnie kanału, międzykamieniami, starym żelastwem i dziurawymi naczyniamiwartko płynął strumień zielonej, zadziwiająco czystejwody. Granitowy, garbatymostek, rzucony poprzez kanał,łączył uliczkę z główną szosą przy frontonie kościoła Saint-Leu. Numer 27 znajdował się tuż przy owym mostku. Doklatkischodowej prowadziła długa sień. Michał wszedłcicho, bardzo szybko,jakby pchany jakąś przemożnąsiłą. Nie czuł już lęku ani niepokoju. Szedł naprzód z gorączkową niecierpliwością. Na pierwszym piętrze było dwojedrzwi. Najednych widniała zatłuszczona kartka z nieznanym nazwiskiem. Zapukał do drugich. Uświadomiłsobie,że stuka takimisamymi dwoma krótkimi uderzeniami jakongiś w sanatorium do drzwi pokoiku Eweliny. Wiedział,że i ona musiała je poznać, nie czekając nacisnął klamkęi wszedł. Pokój z czerwoną kamienną posadzką był niski, czystyi prawie pusty. W małym żelaznym piecykutlił się słabyogień. Na stole okrytymwielką ceratą leżał napoczętychleb. Pod oknem, na wielkim stole zsurowych niemalowanych desek rozpostarta była sztuka żółtegomateriałudo "wykończenia". Przy tym stole, w sinawym odblaskugrudniowego dnia,sączącym się przezokienko z rozsuniętymi zazdrostkami, na wpół odwrócona kudrzwiom czekałablada jak chusta, skamieniała Ewelina. Utkwiła w Michalewielkie czarne oczy płochliwego zwierzątka. Patrzyła bezruchu, bez słowa. Jakby zupełnie zabrakło jej sił. Ewelino! wyszeptał. Podszedł bliżej, a ona nadalmilcząca,z rozchylonymi 191. ustami i coraz bledsza, nie spuszczała z niego wzroku. Wreszciejej zapadła pierś trochę się uniosła. Lekko odchyliła głowę, powieki zwolna się przymknęły. Metaloweszczypczyki wysunęły jej się z ręki i zadźwięczały o podłogę jak kamerton. Ewelino! Skoczył ku niej wołając jej imię głosemzduszonym, niemal dzikim. Jakby z nagła przejrzał, jak gdyby teraz, gdyujrzał Ewelinę, olśniłago pewność, że droga, którą wybrał, jest słuszna. Swoimokrzykiem mówił o tym, co przeszedł,o cierpieniu i walce, wyznawał miłość silniejsząnadwszystko, miłośćzwycięską, która zatriumfowała nad światem, ludźmi, nad wahaniami i nad nim samym. Cóż miałpowiedzieć innego? Cały ogrom i bezmiar czułości,oddania," litości, całeszaleńczebohaterstwo swego poświęcenia,wszystko to zawarł w tym jednym imieniu, którezabrzmiało jak wezwanie. I był pewny,że Ewelina pojmujeto tak samo jak on. Ewelino! Całe życie, całe swoje życie rzucał jej oto dostóp, głośnowołając jej imię. Przypadł do jejkolan,otoczył je ramionami