To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Obraz człowieka, niegdyś szczytny ideał, staje się dziś schematem. My, obłąkani, być może na nowo uszlachetnimy ten ideał. Gustaw odparł ze śmiechem: - Chłopcze, gadasz niezwykle mądrze, słuchanie takiej krynicy mądrości jest przyjemnością i przynosi pożytek. Może nawet i masz trochę racji. Ale na razie bądź tak dobry i naładuj swoją strzelbę, jesteś dla mnie nazbyt romantyczny. Lada chwila może znów nadbiec parę koziołków, których nie ustrzelimy filozofią, w lufie zawsze muszą być naboje. Nadjechał samochód i przewrócił się natychmiast, droga została zatarasowana. Pozostały przy życiu zażywny, rudy mężczyzna, gwałtownie gestykulował przy szczątkach wozu, wytrzeszczał oczy to w dół, to w górę, odkrył naszą kryjówkę, podbiegł ku nam z wrzaskiem i oddał w naszą stronę kilka strzałów rewolwerowych. - Odejdź pan, bo strzelę! - krzynął Gustaw w dół. Człowiek wycelował w niego i strzelił raz jeszcze. Wówczas położyliśmy go dwoma strzałami. Nadjechały jeszcze dwa samochody, te również zmietliśmy. Potem droga stała się cicha i pusta, widocznie rozeszła się wiadomość o tym, że jest niebezpieczna. Mieliśmy czas przyjrzeć się pięknemu widokowi. Z drugiej strony jeziora, na nizinie, leżało małe miasteczko; w kłębach unoszącego się nad nim dymu spostrzegliśmy, jak ogień przenosił się z dachu na dach. Słychać było również strzały. Dora popłakiwała, a ja głaskałem jej mokre policzki. - Czy wszyscy musimy umrzeć? - zapytała. Nikt nie odpowiedział. Tymczasem dołem nadszedł jakiś piechur, zobaczył zniszczone i rozrzucone samochody, węszył dokoła wraków, zajrzał do wnętrza jednego z nich, wyciągnął kolorową parasolkę, damską skórzaną torebkę i flaszkę wina, usiadł spokojnie na murku, pił z butelki, jadł coś, co było owinięte w staniol i co wyjął z torebki, wypił zawartość butelki do dna i, ściskając parasolkę pod pachą, wesoło powędrował dalej. Kiedy tak szedł spokojnie, zapytałem Gustawa: - Czy mógłbyś teraz strzelić do tego sympatycznego nieboraka i zrobić mu dziurę w głowie? Bóg świadkiem, ja bym nie mógł. - Tego się nie żąda - rzekł mój przyjaciel. Ale i jemu zrobiło się nieswojo koło serca. Ledwo zobaczyliśmy człowieka, który zachowywał się niefrasobliwie, spokojnie jak dziecko i żył jeszcze w stanie niewinności, całe nasze tak chwalebne i konieczne działanie wydało się nam głupie i wstrętne. Obrzydliwość, tyle krwi! Ogarnął nas wstyd. Podczas wojny podobno i generałowie odczuwali coś w tym rodzaju. - Nie siedźmy tu dłużej - lamentowała Dora - zejdźmy na dół, z pewnością znajdziemy w samochodach coś do jedzenia. Nie jesteście głodni, rozbójnicy? Na dole w płonącym mieście dzwony biły gwałtownie na trwogę. Zaczęliśmy schodzić. Kiedy pomagałem Dorze przeprawiać się przez murek, pocałowałem ją w kolano. Roześmiała się dźwięcznie. Ale w tejże chwili załamała się poręcz i oboje runęliśmy w próżnię... Znów znalazłem się w półkolistym korytarzu, podniecony myśliwską przygodą, a wszędzie, na niezliczonych drzwiach nęciły napisy: Mutabor przemiany w dowolne zwierzęta i rośliny Kamasutra nauka indyjskiej sztuki miłości Kurs dla początkujących: 42 różne metody ćwiczeń miłosnych Rozkoszne samobójstwo Zaśmiejesz się na śmierć Czy chcesz się uduchowić? Mądrość Wschodu Ach, gdybym miał tysiąc języków! Tylko dla panów Zagłada Zachodu Zniżone ceny. Wciąż jeszcze bezkonkurencyjne! Istota sztuki Przemiana czasu w przestrzeń za pomocą muzyki Roześmiana łza Gabinet humoru Zabawy pustelników Pełnowartościowa namiastka wszelkiego życia towarzyskiego Nie było końca napisom. Jeden brzmiał: Wskazówki do odbudowy osobowości Skutek gwarantowany To wydało mi się godne uwagi. Wszedłem więc do tych drzwi. Znalazłem się w mrocznym, cichym pomieszczeniu, w którym na sposób wschodni siedział nie na krześle, lecz na ziemi, mężczyzna; przed nim stało coś w rodzaju dużej szachownicy. W pierwszej chwili wydawało mi się, że jest to przyjaciel Pablo, w każdym razie miał podobną kolorową bluzę i takie same jak saksofonista ciemne, promienne oczy. - Czy pan jest Pablo? - zapytałem. - Nikim nie jestem - wyjaśnił uprzejmie. - Nie nosimy tu żadnych imion, nie jesteśmy osobami. Jestem szachistą. Czy życzy pan sobie lekcji odbudowania osobowości? - Tak, proszę. - W takim razie zechce mi pan łaskawie postawić do dyspozycji kilka tuzinów swoich postaci. - Moich postaci...? - Figur, na jakie rozszczepiła się pańska osobowość, jak to pan sam widział. Bez figur nie mogę przecież grać. Podsunął mi lustro i znów zobaczyłem w nim jedność mojej osoby, rozszczepiającą się na wiele jaźni, zdawało się, że ich liczba jeszcze wzrosła. Ale teraz postacie były bardzo małe, mniej więcej takie jak zwykle figury szachowe, a szachista spokojnymi, pewnymi ruchami wybrał spośród nich kilka tuzinów i postawił je na ziemi, koło szachownicy. Mówił przy tym monotonnie jak człowiek, który często powtarza wygłaszane przemówienie albo lekcję: - Błędne i nieszczęśliwe w skutkach mniemanie, jakoby człowiek był trwałą jednością, jest panu znane. Wiadomo panu również, że człowiek składa się z mnóstwa dusz, z bardzo wielu jaźni. Rozszczepianie pozornej jedności osoby na wiele postaci uchodzi za obłęd, nauka wynalazła na to określenie "schizofrenia". Nauka ma rację o tyle, że oczywiście żadnej wielości nie da się ujarzmić, nie kierując nią, bez pewnego rodzaju porządku i ugrupowania. Nie ma natomiast racji w tym, że sądzi, iż możliwy jest jednorazowy, obowiązujący, dożywotni porządek licznych jaźni pochodnych. Ten błąd nauki ma wiele niemiłych skutków, jego wartość polega jedynie na tym, że zawodowi nauczyciele i wychowawcy uważają swoją pracę za uproszczoną, a myślenie i eksperymentowanie za zbędne. Wskutek tej pomyłki sporo ludzi, nieuleczalnie chorych umysłowo, uchodzi za "normalnych", ba, nawet za społecznie wysoko wartościowych, i na odwrót, niektórych geniuszy uważa się za obłąkanych. Uzupełniamy więc niedoskonałą naukę o duszy, podawaną przez wiedzę, pojęciem zwanym sztuką odbudowy