To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Tylko jaskółki w bystrym locie muskały skrzydłami wodę, gdzieś za bezchmurnym horyzontem powarkiwały grzmoty, powarkiwały uparcie, raz za razem. „Będzie wróblęca noc", pomyślał Gorow. Jak gdyby w odpowiedzi, westchnął jeden z żołnierzy: — Dzisiaj nas zaleje. Jak na wiosnę, będziemy kukać na wyspie. Przeciwległy brzeg był niski, tylko naprzeciwko podjazdu, gdzie stała chata przewoźnika i odryna, znajdował się dość wysoki piaszczysty wzgórek, na którym rosły dwie sosny i kilka czarnych olch. Woda tam nie dochodziła. — Iwanie — zapytał Gorow żołnierza — ty już tu służysz piąty rok, powiedz, czy Dniepr szaleje podczas burzy? — To rzeka z charakterem. — Żołnierz miał czerwoną twarz, oblaną słońcem. — Wiosną powódź zalewa całą dolinę, zostają tylko pagórki. I tak na jakieś siedem wiorst. Niedobre miejsce dla promu, ot co, panie, ja powiem. Tu w ulewę bardzo źle. Całe stare koryto woda 260 zaleje, ot, tamten występ zaleje. Wtedy nie ma co myśleć o przeprawie. Koniec. Prom uderzył w brzeg i natychmiast łozy, które przedtem jakby płynęły przed oczami, zatrzymały się, zamarły. Żołnierze, wesoło pohukując, przetaszczyli na wzniesienie dębową kładkę przywiezioną na opał. Kapitan westchnął. Poczuł przez chwilę zazdrość. Nie umiał być takim szczerze wesołym, pełnym radości życia. Ta monotonia. Od miesięcy oczy nic innego nie widzą, tylko ten obrzydły kordon, chatę przewoźnika, w której filozofuje przy butelce wódki Pora-Leonowicz, odrynę i olbrzymią stajnię, w której rozlokowali się żołnierze, pasiastą budkę wartowniczą, oślizłą linię promu. Jedyna radość to Dniepr. Ale i ten leży oto pod ciężkimi jak z ołowiu promieniami słońca, trwożny i niemy. W Moskwie zaś teraz panuje cisza. Moskwa dopiero zaczyna ożywiać się: ludzie wracają z letnisk i ze swoich włości. Na lipach parku Nieskucznego pierwsze żółte listki; z bogatych bazarów dochodzi zapach ulubionych jabłek matki, wołowych mordeczek. Matka, być może, pojechała właśnie do monasteru, aby pomodlić się o zdrowie dla syna Jurija i o to, by Bóg. zesłał na niego wiarę. Jedzie może teraz przez zjazd Krucicki w niezgrabnej, podobnej do arbuza bryczce. Woźnica Sidor o szerokim zadzie, którego mogłoby starczyć na trzech, woła na przechodniów gromkim głosem: „Hej tam, z drogi!" W błękitnym niebie olśniewająco błyszczą kopuły soborów i rysuje się lekki kontur krucic-kiego pałacyku. A oto i on sam, Jurij, wychodzi z frontowego wejścia, przechodzi drożyną pod lipami, słodko oddychając przezroczystym i już nieco chłodnawym powietrzem. Wańka z dziurą pod pachą chwieje się na koźle. — Hej, Wańka! ; 261 I oto mknie, mknie bryczka. Najpierw po Twerskiej, potem przez bulwar, potem na Arbat. W piersi uderza, zachłystuje się radością serce. Tak, wojna skończona, nigdy więcej nie będzie wojny. Są tylko lipy. Jest Arbat. I są przepiękne, samotne pałacyki... I wychodzi mu na spotkanie w tamtej ładnej białej sukience Nadine. — To właśnie pan?! Boże, jaka ja jestem rada! I znowu — ze szczególnym pośpiechem — opuszcza na wyszywankę swoje niewinne, ciemnoniebieskie, piękne oczy. Cóż z tego, że tylko dwa razy zamienili ze sobą kilka słów, że prawie się nie znają. Najważniejsze, że to Moskwa, że słońce, że dzień bez krwi i wystrzałów. A Moskwa to właśnie Nadine, Nadzieja, Nadieńka, jak mówią tutaj. Cóż z tego, że nie widział jej od roku, że tak mało się znają. Przecież potrafi przywołać jej włosy koloru rdzewiejących liści klonowych, puszyste, lekkie, miękkie, rozczesane pośrodku głowy, jej usta o lekko jakby obrzękłej dolnej wardze. — Nadieńko, gdyby pani wiedziała, jak ja do pani tęskniłem, jak mi bez pani nieznośnie było na tej ziemi, stratowanej przez kopyta konnicy. Ona się uśmiecha. I jest cisza. Gdzieś ozwał się i zamilkł w szklanym powietrzu daleki dzwon. Szczęście. Moskwa. I cisza, cisza w szeleście lip. Przede wszystkim cisza. Wystrzał. Gorow, wyrwany z zamyślenia, aż się potknął o korzeń, który licho wie skąd znalazł się na drodze. I od razu usłyszał za płotem donośny głos: — Szymon, dawaj kartę! Ten strzał i ten głos przywróciły go rzeczywistości. Już po chwili opanował się — nie darmo uchodził za człowieka o wściekłej odwadze — twardym krokiem skierował się na podwórko, na to smutne podwórko, 262 gładkie jak klepisko, otoczone połamanym płotem. Jurij ciężko i głęboko westchnął i niemal z nienawiścią spojrzał na straszny w swojej martwocie Dniepr. Zadrgały brwi młodego mężczyzny. Pośrodku podwórza, twarzami zwróceni do zawartych wrót, stali dwaj: żołnierz-ordynans i oficer. Żołnierz trzymał pudło z pistoletami i napoczętą talię kart. Oficer brał z pudła pistolety i prawie nie celując, strzelał do wierzei, do małego prostokąta przybitego do słupa. — A, kamrat... Do broni, zawadiacy-huzarzy... Ileż to już razy niepokoiła Gorowa ta zwięzła, piękna twarz, białe włosy i bokobrody, przede wszystkim zaś przerażająco niebieskie oczy, w których czaiła się pogarda dla wszystkiego. I ta stara blizna przez brew i lewą skroń. Kiedy przy pierwszym spotkaniu zapytał Leonowi cza, skąd się wzięła, ten niechętnie odburknął: — Od szpady... zdumiał jeden taki... Sztokada... Terca... — I co? — zapytał Gorow. — Za bardzo liczył na swoją francuską szkołę — z ostrą ironią powiedział Leonowicz — uczył go, wie pan, sam znakomity Harecier... Gorow wiedział, iż człowiek, z którym zetknął go ten przypadek, ma opinię pierwszego w pułku, i nie tylko w pułku, zabijaki, że strzela wyłącznie z pistoletów służących do pojedynków, przy takim jednak zajęciu jak dzisiaj ujrzał Leonowicza po raz pierwszy. > —Wprawiałem się — powiedział Pora-Leonowicz z pobłażliwą grzecznością — nigdy nie wolno wychodzić z wprawy. Szymon, jak gdyby pragnąc pochwalić się swoim panem, zdarł z wierzei kartę i pokazał ją Jurijowi. — E, co tam... — lekceważąco wtrącił Leonowicz. 263 — Nic nie rozumiem — odrzekł Gorow — zwyczajny as... Treflowy... — Niech pan przyjrzy się dokładniej — obojętnie powiedział kapitan. Gorow podszedł bliżej, przyjrzał się karcie i mimo woli wciągnął do płuc więcej powietrza. As był pikowy. Trzy kule, które trafiły jedna w drugą, z pikowego uczyniły asa treflowego. — Panie kapitanie — zawołał Gorow — to jest coś, czego ja nigdy jeszcze nie widziałem. — Ach, głupstwo — odparł kapitan. — Chodźmy lepiej czegoś się napić... ..