To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Wokół mnie cała kolekcja pięknych przedmiotów ze srebra, orzecha, hebanu, drzewa sandałowego, kości słoniowej, brązu, terakoty, koronki, aksamitu. Przede mną całych pięć dni i nocy w tej rzeczywistości, bardziej przypominającej halucynację. Wczoraj zgrzeszyłem z prawie nieznajomą kobietą. Jest zamężna. Potem w trójkę jedliśmy kolację w trattorii, trwało to do nocy, wypiliśmy dużo chianti, ale wino zachowywało się powściągliwie, niczym woda. Rozstaliśmy się przed drzwiami ich pokoju. Potem zostałem sam. Czy to dostateczna przyczyna dla porannego smutku? Jeśli tak, to wpadłem. Przepadłem. Ale mimo wszystko jest ratunek: trzeba tylko wstać z łóżka i żyć dalej. Completto porannych ablucji, wanna z różowego marmuru (abisyński? mauretański?), ręczniki, z trwałym zapachem lilii i pomarańczy, obecność w tym jasnej muzyki Benedetta Marcella, półgodzinne dobieranie koszuli i krawata, przebudzenie Wielkiego Kanału pod oknami, przejścia od mol do dur i odwrotnie, wpatrywanie się w odbicie w lustrze, rezygnacja z krawata, zapach jedzenia, dobiegający nie wiadomo skąd, myśl o śniadaniu o dziewiątej. 61 Tak więc nasycę się tym miastem. Spróbuję przeżyć w nim coś ostrego i szalonego. Znajdę w nim najbardziej tajemne miejsce, gdzie nie dostaną mnie ani karabinierzy, ani policja, ani sam diabeł. Ale dziś jeszcze za wcześnie. Dziś o dziesiątej początek znajomości i prób spodobania się wszystkim, perfavore, Per-fezki1, niewątpliwie trzeba wziąć gondolę, inaczej po kiego czorta było tu przyjeżdżać?... Smużka słońca na meblach, na kandelabrach, na srebrnych naczyniach, mio caro signore, tutto e per Lei2, zaczynamy tradycyjne weneckie przedstawienie pod tytułem Radość istnienia, albo Dolce vita. Do Pańskich usług: plusk wody, wiersz Rilkego, poświęcony Richardowi Beer-Hofmannowi, pierzasta trawa w podwórcach, naparstek smolistej piekielnej kawy, uczeni erudyci, przelotne kobiety, zaglądające w oczy, dziesięć tysięcy kościołów, pałaców, winiarni, muzeów, burdeli, czterysta mostów, a z każdego proponują wam splunąć, szkoły nieznanych rzemiosł, tenory ulicznych romansistów, i rzecz jasna, najbardziej tryumfalne z weneckich widowisko — wszechobecne trzepotanie nigdy nie schnącej bielizny! Pozostaje mi być uważnym. To znaczy raz jeszcze obejrzeć się w lustrze. Nie zapomnieć podnieść z podłogi szalika Ady, przypomnieć sobie początek xxi pieśni Piekła Dantego. Zatrzasnąć za sobą drzwi. I pogwizdując, ruszyć na spotkanie pokusom. 1 Proszę, Perfecki. 2 Drogi panie, to dla Pana. [5] Pocznę swoją relację o pierwszym dniu seminarium weneckiego Poświateczny bezcen świata: co dalej? z okna prześlicznej biblioteki klasztornej na wyspie San Giorgio Maggiore. Właśnie tu, w tych murach, przesyconych odwieczną wilgocią manuskryptów i inkunabułów, będą wygłaszane w przeciągu najbliższych czterech dni myśli dla kultury i cywilizacji całej ludzkości najbardziej niezbędne i potrzebne. Cieszymy się tym bardziej, że reprezentant naszej gorąco umiłowanej ojczyzny — naszej kochanej Ukrainy — również obecny jest tutaj. O dziesiątej rano, wpatrując się z okna w przedziwnie jasną perspektywę Canale di San Marco i Piazzetty z jej dwiema syryjskimi kolumnami, dostrzegam niewielką motorówkę, zgrabnie wykręcającą zza Fondamenta delia Salute i komory celnej. Po chwili motorówka już tnie gładką powierzchnię Bacino di San Marco. Zbliża się stopniowo, staje się coraz większa, aż wreszcie udaje mi się odróżnić obok bywałego wśród bywalców, pewną ręką dzierżącego ster wilka morskiego, także pasażerów w liczbie trzech. Na przednim planie siedzi milczący i jakby zastygły w bezruchu dobrodziej w jasnokawowym myśliwskim żakiecie, a im bliżej od niego do Waszego korespondenta, tym lepiej widać jego brodę i... pewne oznaki rzednienia włosów na głowie, które przez 63 delikatność zazwyczaj nazywamy „wysokim czołem" a o samych takich panach, posiadających wymienione wyżej wysokie czoło, z sympatią mówimy „łysawy" Pozwolę sobie od razu przypuścić, że to właśnie jest pan Perfecki, reprezentujący Ukrainę, którego przybycia wszyscy tu z taką niecierpliwością wyczekujemy. Za nim w pozycji stojącej, niczym monument czasów klasy-cyzmu, bardzo atrakcyjna para w różnobarwnych płaszczach, tak szerokich, że jak sztandary łopocą na wietrze, w ślad za ruchem motorówki. Odnotowuję czerwony i czarny kolor odzienia nieznajomej pani, co niewątpliwie sprawi naszym wiernym czytelnikom prawdziwą przyjemność. Co do relatywnie wysokiej postaci młodzieńca w przyciemnionych okularach, to odnoszę wrażenie, że musi być naprawdę bliską osobą wyżej wzmiankowanej pani, w przeciwnym razie bowiem sposób, w jaki podtrzymuje ją za łokieć można byłoby zaklasyfikować jako zdecydowanie niegrzeczny. Całe trio wygląda jak najlepiej, mogłoby nawet posłużyć za wzorzec dla folderu biura turystycznego zachwalającego podróże po falach Adriatyku. Przybiwszy do nabrzeża wysepki, na wprost głównego wejścia kościoła San Giorgio Maggiore — tak, by wyjść od razu na mozaikowy plac, dokładnie pośrodku między posągami św. Jerzego i św. Stefana, umieszczonymi w niszach fasady — przybysze odprawili sternika motorówki i ruszyli w prawo, w kierunku zabudowań klasztornych