To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Ale panowie nie mają narzędzi! - zauważyła. Rzeczywiście. Sprawy się komplikują. I wtedy Mikołaj znalazł wiarygodną wymówkę. - Eeee... Nie szkodzi! - bąknął. - Panowie są hydraulikami bioenergetycznymi. Eeee... Przepychają zlewy siłą woli! - Siłą woli?! - powtórzyła mechanicznie mama. - No cóż... w takim razie proszę tędy... tędy do kuchni - i przepuściła diabły przodem posyłając synowi znaczące spojrzenie - Ryjku, musimy później porozmawiać! - dodała, a Mikołaj wiedział, że to oznacza pytania i wymówki. jy • ••••••••• Chłopiec i dziewczyna zostali sami. - O co tu chodzi? Czy ty ich znasz? - Natka nie mogła doczekać się wyjaśnień. - Widziałeś... On miał OGON! -dorzuciła. Miki, który dopiero co poradził sobie z mamą, był zakłopotany dociekliwością Natki. Wyjawienie całej prawdy nie wchodziło w grę. Pozostawały kłamstwa. - Bzdura! - stwierdził stanowczo. - To nie ogon, to taki... eee... przyrząd do przetykania zlewów... Nić porozumienia, która nawiązała się między chłopcem a dziewczyną, pękła bezdźwięcznie. Jawne kłamstwo Mikołaja padło między nimi stutonowym ciężarem. Przez chwilę milczeli. Natka, dotąd serdeczna, przybrała kąśliwy ton. - Jasne, to nie ogon... Hydraulicy, jak wiadomo, zwykle spadają z dachu majtając po drodze przyrządem do przepychania zlewów!!! O.K... Tylko na co im ten przyrząd, skoro przepychają zlewy SIŁĄ WOLI?! - spytała i dmuchnęła w grzywkę. Trafiony, zatopiony! Mikołaj skapitulował w rozgrywce na słowa. Nie ma sensu brnąć w kolejne wykręty. Czas nagli. Trzeba wracać do pokoju na piętrze i głębiej schować kajet -myślał gorączkowo. No tak, tylko jak to zrobić? -Oooo, już nie pada... Zaraz pewnie nadjedzie twój autobus - powiedział. Rzeczywiście. Deszcz ustał równie nagle jak się zaczął, jakby ktoś zakręcił kran w niebie. Chłopiec podniósł ciężki kosz Natki. - Odprowadzę cię! - zaproponował obcesowo i tym samym pogrążył się ostatecznie w oczach dziewczyny. Natka wyrwała mu kosz i bez słowa skierowała się do wyjścia. Mikołaj z poczuciem klęski podążył za nią, oglądając się co chwila w kierunku domu. W oknie na górze siedział Kizior. Miki za plecami Natki dawał mu rozpaczliwe znaki, wskazując na kuchnię, gdzie diabły zapewne udawały bioenergetycznych hydraulików. Dziewczyna zauważyła tę dziwną pantomimę i przyspieszyła kroku. Przy furtce zatrzymali się na chwilę. -Słuchaj, Natka, ja ci to wszystko wyjaśnię... -chłopiec podjął kolejną próbę porozumienia. Ale ona już nie chciała słuchać. - Uhmmm, jasne... -mruknęła z przekąsem. ?? • ••<§•••#•• ? wtedy od strony domu dobiegło dramatyczne wołanie o pomoc. - Mikiiii!!! - To był głos Kiziora. - Przepraszam, kot mnie woła, muszę lecieć! - Mikołaj już biegł w kierunku domu. Za furtką została osłupiała Natka. Wpadł do domu. Pchnięte z rozmachem drzwi odskoczyły z hałasem. Z kuchni wychyliła się mama. - Nie do wiary!... Przepchali... siłą woli... Przepchali kolanko! Gdybym tego nie widziała na własne oczy, nigdy bym nie uwierzyła! - poinformowała syna bardzo zadowolona. -Ryjku! Ale Ryjek nie słuchał. Pędził po schodach ile tchu. Z góry dobiegały kocie wrzaski. - Co się temu kotu stało?! I gdzie się podziali hydraulicy? - zastanawiała się mama. Mikołaj wpadł do pokoju. Na małej przestrzeni między biurkiem a tapczanem rozgrywała się regularna bitwa. Dusiołek walczył z kotem, który wpił mu się w twarz wszystkimi pazurami swoich czterech łap. Koci ogon młócił powietrze, a przenikliwy jazgot rozlegał się w całym domu. Tymczasem Rokita wyrzucał na ziemię zawartość szuflad i szaf. Podłoga usłana była książkami. Na widok Mikołaja wściekły grymas ściął twarz diabła. W pośpiechu wyszarpnął kolejną szufladę. I wtedy wypadł kajet. Leciał i koziołkował w powietrzu, a czarcie łapy próbowały go pochwycić. Miki bez namysłu rzucił się na podłogę i pomiędzy nogami Dusioł-ka wykonał dramatyczny ślizg. Kiedy paluchy Rokity już, już dosięgały kajetu - Mikołaj w ostatniej chwili chwycił książkę. Czarne pazury diabła zorały ozdobną oprawę. Na okładce pozostały głębokie bruzdy - ślady szponów. Rokita ryknął jak ranny łoś. Rubin zapalił się czerwonym światłem. Mikołaj pochylił się nad nim i wyszeptał magiczne zaklęcie. W ułamku sekundy diabły zmniejszyły się do rozmiarów dziecka. Kizior, który nadal tkwił na twarzy Dusiołka, wyglądał teraz jak zbyt duża, futrzana czapka. Rozluźnił chwyt, uwolnił ofiarę i z wdzię- kiem przeskoczył na biurko. Diabły w oszołomieniu spoglądały na swoje lilipucie kończyny. Mikołaj sapał jak po długim biegu. - No to teraz sobie pogadamy jak równy z równiejszym! - podsunął Rokicie i Du-siołkowi krzesła. - Siadajcie, panowie! Diabły przez chwilę się ociągały, w końcu wgramoliły się z trudem na krzesła i siadły dyndając nogami w powietrzu jak dzieci. - Wygląda na to, że ja mam coś, co panowie chcielibyście mieć - zaczął Mikołaj obracając w rękach kajet