To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Żadnych zacieków w ich pobliżu nie było, ale i same sandały, i podłoga obok — wszystko było przypudrowane tym samym, brązowawym pudrem. — No i jak pan się tu czuje? — zapytał Tojwo jeszcze od progu. Anatolij Sergiejewicz pomimo to wzdrygnął się i gwałtownie od- wrócił. — Nic... powoli przychodzę do siebie... — I bardzo dobrzeN. Niech pan bierze swój płaszcz i może pan wra- cać do domu. Czy może woli pan zaczekać na Jaryginów? — Właściwie nie wiem — powiedział niezdecydowanie Anatolij Sergiejewicz. — Jak pan sobie życzy — powiedział Tojwo. — W każdym razie żadnego niebezpieczeństwa tu nie ma i nie będzie. — Coś pan z tego zrozumiał? — zapytał wstając Anatolij Ser- giejewicz. — Coś niecoś. Potwory rzeczywiście tu były, ale tak naprawdę nie są niebezpieczne. Mogą bardzo przestraszyć i nic więcej. — Chce pan powiedzieć, że one były sztuczne? — Na to wygląda. — Ale w jakim celu? Kto? — Będziemy to wyjaśniać — powiedział Tojwo. — Wy będziecie wyjaśniać, a one tymczasem jeszcze kogoś... na- straszą. Anatolij Sergiejewicz wziął płaszcz z balustrady, chwilę stał wpa- trzony w swoje futrzane buty. Wydawało się, że za moment usiądzie i zacznie je gwałtownie zdzierać z nóg. Ale zapewne nawet ich nie widział. — Mówi pan, mogą tylko przestraszyć — wycedził, nie podnosząc oczu. — Gdyby tylko — przestraszyć! One, wie pan, mogą człowieka złamać! Szybko spojrzał na Tojwo, odwrócił oczy i nie odwracając się więcej, zaczął schodzić po stopniach, potem dalej po zmiętej trawie, przez zde- wastowany żywopłot, na ukos przez plac, przygarbiony, bezsensowny w długich futrzanych butach polarnika i wesolutkiej jaskrawej ko- szulce kowboja, poszedł wciąż przyspieszając kroku w kierunku żół- tego pawilonu klubu, ale w połowie drogi gwałtownie skręcił w lewo, wskoczył w glider, który stał przed sąsiednim domkiem i świecą wzbił się w bladogranatowe niebo. Było trochę po czwartej rano. To moje pierwsze doświadczenie z rekonstrukcją. Bardzo się sta- rałem. Moją pracę komplikował fakt, że nigdy nie byłem w Małej Peszy, jednakże miałem do swojej dyspozycji wystarczająco dużo kaset wideo nagranych przez Tojwo Głumowa, ludzi ze służby awaryjnej i ekipę Fle- minga. Tak że za dokładność topografii w każdym razie ręczę. Również uważam za możliwe ręczyć za autentyczność dialogów. Poza wszystkim chciałbym również pokazać, jak wyglądało wtedy typowe dochodzenie. Wypadek. Służba awaryjna. Wyjazd inspektora wydziału WN. Pierwsze wrażenie (najczęściej słuszne): czyjaś nieostrożność albo głupi żart. I na- rastające rozczarowanie, znowu nie to, znowu pudło, najlepiej byłoby machnąć na wszystko ręką, wrócić do domu, wyspać się. Zresztą tego w mojej rekonstrukcji nie ma. Jest gdzieś między wierszami. Teraz kilka słów o Flemingu. To nazwisko kilkakrotnie pojawi się w moich memuarach, ale spieszę uprzedzić, że człowiek ten nie miał żadnego związku z Wielką Ilumi- nacją. W tamtych czasach nazwisko Alexandra Jonathana Fleminga było bardzo dobrze znane w KOMKON-ie 2. Był najwybitniejszym spe- cjalistą w dziedzinie konstruowania sztucznych organizmów. W swoim instytucie w Sydney, a także w licznych filiach tego instytutu z nieopisaną pracowitością i zuchwałością pichcił nieprzebrane mnóstwo najdziw- niejszych istot, na których stworzenie matce naturze nie starczyło fantazji i umiejętności. Jego współpracownicy w swoim zapale nieustannie łamali obowiązujące prawa i ograniczenia Rady Światowej w dziedzinie granicznych eksperymentów. Przy całym naszym mimowolnym, czysto ludzkim podziwie dla geniuszu Fleminga jednocześnie nie cierpieliśmy go za jego bezpardonową bezczelność i zupełny brak sumienia, połą- czony z zadziwiającą przebiegłością. Dzisiaj każdy uczeń wie, co to są biokompleksy Fleminga albo, powiedzmy, żywe studnie Fleminga. Ale w tamtych czasach jego popularność miała charakter raczej skanda- lizujący. Dla mojego przekazu jest ważne, że jedna z filii Instytutu Fleminga znajdowała się akurat przy ujściu rzeki Peszy w naukowym osiedlu w Dolnej Peszy, wszystkiego czterdzieści kilometrów od Małej Peszy. I kiedy mój Tojwo dowiedział się o tym, o ile go dobrze zrozumiałem, nad- stawił uszu i powiedział sobie w myśli: „Aha, już wiem, czyja to sprawka!" I jeszcze jedno. Kraboraki, o których będzie mowa poniżej, pojawiły się na świecie, kiedy Alexander Jonathan był jeszcze młodym pracownikiem farmy rybnej nad jeziorem Onega. Te kraboraki okazały się stworze- niami niezwykłymi, jeśli chodzi o ich właściwości smakowe, ale nie wia- domo dlaczego na całej Północy zaaklimatyzowały się tylko w maleńkich strumykach, dopływach Peszy. MAŁA PESZĄ. 6 MAJA 99 ROKU. GODZINA 6 RANO. 5 maja około 11 wieczór na letniskowym osiedlu Mała Peszą (trzy- naście domków, osiemnastu mieszkańców) powstała panika. Przyczyną paniki było pojawienie się na osiedlu pewnej (nieznanej) liczby quasi- -biologicznych istot o nadzwyczaj odpychającym, a nawet przerażającym wyglądzie. Istoty te ruszyły na osiedle z domku nr 7 w dziewięciu wyraźnie określonych kierunkach. Można je zidentyfikować na pomiętej trawie, poła- manych krzakach, a także po plamach wyschniętego śluzu na liściach, na płytach okładzin, na zewnętrznych ścianach domów i na parapetach. Wszystkie dziewięć tras kończy się wewnątrz pomieszczeń mieszkal- nych, to znaczy w domkach nr 1, 4, 10 ( na werandach), 2, 3, 9, 12 (w salo- nach), 6, lii 13 (w sypialniach)