To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Wściekłe przeciwnatarcie rozpętało się od dołu, z ziemi. Ujadały psy, śmigały rzucane w górę kamienie, rozlegały się groźne krzyki: „Tym razem nie umkniecie nam, huncwoty, bękarcie nasienie!” — i sunęły ku górze ostre zęby wideł. Mali złodzieje kulili się na gałęziach, podciągając wysoko nogi i łokcie. To ów zamęt, który powstał dokoła Cosima, zaalarmował rolników, już mających się na baczności. Atak był zawczasu przygotowany. Okoliczni drobni właściciele i dzierżawcy sadów, dość mając tego, że w miarę dojrzewania owoców są z nich systematycznie okradani, sprzymierzyli się między sobą; gdyż taktyce młodocianych rabusiów, polegającej na tym, że całą chmarą rzucali się na jeden sad, pustoszyli go i umykali — by powtórzyć to samo gdzieś daleko w innej stronie — można było stawić skuteczny opór, tylko stosując taktykę podobną: zaczaić się gromadnie na którymś z folwarczków, dokąd prędzej czy później rabusie musieli zawitać, osaczyć ich i wszystkich wyłapać. Tak więc teraz psy spuszczone ze smyczy wspinały się z ujadaniem na pnie wisien, ukazując groźne kły w rozwartych paszczach, a ku gęstym koronom drzew sterczały, gdzie spojrzeć, długie zęby wideł do siana. Trzech czy czterech urwisów zeskoczyło z drzew w sam czas, by dać sobie pokaleczyć grzbiety ostrzami wideł i poszarpać nogawki spodni psimi zębami. Uciekli z wrzaskiem i skryli się w winnicy, w pędzie rozrywając rzędy winorośli podanymi naprzód głowami. Po nich nikt więcej nie odważał się zejść: wystraszeni, kulili się pośród gałęzi, Cosimo nie mniej od złodziejaszków przerażony. A tu już chłopi przystawiali do drzew drabiny i włazili na nie, wysuwając naprzód wyostrzone zęby wideł. Dłuższej chwili było potrzeba, by Cosimo zrozumiał, że bać się — tylko dlatego, że boi się tamta banda urwisów — to nonsens, podobnie jak nonsensem byłoby sądzić, że tamci dorównują mu zręcznością. Już sam fakt, że siedzą na drzewach jak głupi, był tego dowodem: na cóż czekają, zamiast chronić się na sąsiednie drzewa? Mój brat taką drogą tam przybył i tak samo mógł w każdej chwili odejść: mocniej osadził trójgraniasty kapelusz na głowie, odszukał gałąź, która przedtem służyła mu jako most, z ostatniej wiśni przeniósł się na drzewo świętojańskie, stamtąd, zawisnąwszy na rękach, zeskoczył na niską śliwę, i tak dalej. Tamci widząc, jak on krąży wśród gałęzi swobodnie, jakby chodził po ziemi, w mig zrozumieli, że muszą trzymać się tuż przy nim, bo inaczej niemało się namęczą, zanim znajdą dla siebie możliwe przejścia; ruszyli więc za nim, nic nie mówiąc, w tę trudną drogę. On tymczasem, wspiąwszy się na wierzchołek dużego figowca, przesadził żywopłot, spuścił się na drzewo brzoskwiniowe o miękkich, wątłych gałązkach, tak że trzeba było po nim przechodzić po jednemu, kolejno. Drzewko to służyło tylko do tego, by z niego dosięgnąć pokrzywionego pnia starej oliwki przechylonej nad murem. Z oliwki jednym susem można było dostać się na stary dąb, którego potężne konary rozpościerały się nad bystrym potokiem, tak że znalezienie się na drzewach na drugim brzegu nie przedstawiało trudności. Ludzie z widłami, którzy już pewni byli, że mają złodziei owoców w ręku, ujrzeli nagle, jak rozpierzchają im się w powietrzu niczym ptaki. Ruszyli za nimi w pogoń razem z ujadającymi psami, ale musieli okrążyć najpierw żywopłot, potem mur, dalej znów nie było na potoku kładki i stracili sporo czasu na szukanie dogodnego miejsca przeprawy, a przez ten czas chłopcy byli już daleko, pędząc co sił. Biegli już teraz jak ludzie, nogami po ziemi. Wysoko wśród gałęzi pozostał tylko mój brat. „Gdzie się podział ten linoskoczek w kamaszach?” — mówili nie widząc go na czele. Popatrzyli w górę: był, przedostawał się z jednej oliwki na drugą. „Ej, ty tam, złaź na dół, teraz już nas nie złapią!” Ale on nie zlazł, śmigał z gałęzi na gałąź, z drzewa na drzewo, zniknął im z oczu w gęstwinie srebrzystych liści. Chmara małych włóczęgów w workach zamiast kapturów i z trzcinami w ręku zaatakowała z kolei pewien wiśniowy sad w głębi doliny. Pracowali metodycznie ogołacając gałąź za gałęzią, aż nagle kogóż to zobaczyli na wierzchołku wyższego od innych drzewa? Któż to siedział na gałęzi oplatając pień nogami, zrywał wiśnie ujmując dwoma palcami za ogonki i wkładał je do trójgraniastego kapelusza umieszczonego na kolanach? Chłopiec w kamaszach! — Hej, ty, skąd się tu bierzesz? — pytali go zaczepnie, ale zarazem trochę niepewnie, bo tak to wyglądało, jakby po prostu przyfrunął. Mój brat wyjmował z kapelusza wiśnie jedną po drugiej i podnosił je do ust delikatnie, niby wytworny przysmak. Potem wyrzucał pestki silnym dmuchnięciem uważając, żeby nie zaplamić kamizelki. — Ten zjadacz lodów — odezwał się jeden z chłopców — czegóż on od nas chce? Czemu nam się plącze pod nogami? Mógłby sobie jeść wiśnie w swoim ogrodzie! — byli jednak trochę onieśmieleni wiedząc, że na drzewach radzi sobie lepiej od nich wszystkich. — Wśród tych zjadaczy lodów — odezwał się inny — urodzi się czasem przez omyłkę ktoś do rzeczy; choćby taka Strojnisia. Na to niezrozumiałe imię Cosimo nadstawił ucha i zaczerwienił się, choć sam nie wiedział dlaczego. — Strojnisia nas zdradziła! — rzekł któryś inny. — Ale była fajna, choć też przecież zjadaczka lodów, i gdyby po staremu zatrąbiła na rogu dziś rano, nie nakryliby nas, — No cóż, taki zjadacz lodów może także być z nami, czemu nie, jeżeli chce do nas przystać. (Cosimo zrozumiał, że „zjadacz lodów” oznacza mieszkańca dworu, szlachcica czy inną wysoko postawioną osobę.) — Słuchaj no ty — odezwał się któryś z chłopców — tak albo tak: chcesz być z nami, to wszędzie chodzimy razem i pokażesz nam wszystkie przejścia, jakie znasz. — I wpuścisz nas do sadu swego ojca! — dodał inny. — Mnie tam kiedyś postrzelili solą! Cosimo słyszał, co mówią, ale pochłaniały go zupełnie inne myśli. Wreszcie zapytał: — Ale powiedzcie mi, kto to ta Strojnisia? Na to wszyscy ci mali oberwańcy na gałęziach drzew buchnęli wielkim śmiechem; śmiali się tak, że niejeden omal nie zleciał na ziemię; niektórzy rzucali się w tył i zwisali uwieszeni u gałęzi nogami, inni spuszczali się na rękach i kołysali nie przestając wyć i chichotać. Przy takich hałasach, rzecz jasna, po chwili pogoń już znów następowała im na pięty. Dało się słyszeć głośne ujadanie psów i wnet cała gromada ludzi z widłami zaroiła się w sadzie. Tym razem, nauczeni doświadczeniem, obsadzili przede wszystkim drzewa dokoła, wdrapując się na nie po drabinach i stamtąd czatowali na rabusiów uzbrojeni w widły i grabie. Na ziemi zostały psy, które, zaskoczone tą nagłą ucieczką wszystkich ludzi na drzewa, nie od razu zrozumiały, kogo właściwie mają atakować, i przez chwilę kręciły się bezradnie po sadzie ujadając tylko z wzniesionymi ku górze pyskami