To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Amalfi upadł ciężko na podłogę balkonu, a wielki wizjofon przekrzywił mu się na głowie i ramionach, odcinając go od obrazu toczonej w dżungli bitwy. Ale nie miało to już dla niego żadnego znaczenia. Ten gwałtowny wstrząs i śmierć tamtego osobliwego głosu oznaczały koniec prawdziwej bitwy. Oznaczały koniec jakiegokolwiek realnego zagrożenia dla Ziemi. Oznaczały także koniec wszystkich wędrownych miast. Nie tylko tych zgromadzonych w dżungli, ale wszystkich koczowniczych miast jako klasy, w tym także własnego miasta Amalfiego. Bo ten wstrząs, przekazany dzwonnicy ratusza przez jądro Czapli VI, dowodził, że tę jedną chwilę osobistego kierowania lotem planety Amalfi zdołał odpowiednio wykorzystać. Gdzieś na czołowej półkuli Czapli VI powstał właśnie potężny, rozpalony do białości krater. Ten krater i ślady związków metali zatopionych we wrzącym szkliwie jego zboczy stały się grobowcem najstarszej ze wszystkich legend wędrowców: wegańskiego fortu orbitalnego. Teraz już nikt nigdy nie dowie się, jak długo ta kwintesencja wegańskiej myśli wojskowej czyhała gdzieś w Galaktyce na tak niepowtarzalną szansę odwetu. Odpowiedzi na to pytanie nie mogła z całą pewnością dostarczyć sama Wega – na tej zdegenerowanej planecie fort orbitalny był takim samym mitem jak we wszystkich innych rejonach Galaktyki. A jednak istniał naprawdę. Istniał i czekał cierpliwie, aż nadejdzie moment, w którym będzie mógł zemścić się na Ziemi. Nie miał z pewnością nadziei na wskrzeszenie błękitno-białego wegańskiego imperium, obejmującego miliony gwiazd; chciał po prostu wymazać z przestrzeni tę jedyną zwykłą planetę pewnego zwykłego słońca, która w tak niewytłumaczalny sposób zdołała obrócić w proch świetność Wegi. W pojedynkę nawet fort nie mógł mieć nadziei na odniesienie triumfu nad Ziemią. Ale zamieszanie wywołane „marszem” oraz przypuszczenie, że Ziemia będzie się wahała zniszczyć swoje miasta tak długo, aż będzie dla niej za późno, zdawały się dostarczać idealnej wprost okazji do uderzenia. Fort wrócił z długotrwałego, owianego mgiełką legendy wygnania, kryjąc się po pierwsze pod postacią miasta, a po drugie – baśniowej postaci. Podjął swą ostatnią próbę. Dzwonnicą lekko kołysały szczątkowe tektoniczne fale pouderzeniowe. Amalfi podniósł się z podłogi, przytrzymując się słupka balustrady balkonu. – O'Brien, porzucamy tę kupę skały; niech leci dalej tym kursem. My startujemy. Proszę ustawić miasto na kursie alternatywnym. – Do Wielkiego Magellana? – Zgadza się. Naprawcie szybko wszystkie szkody wyrządzone przez trzęsienie Czapli VI. Niech pan powiadomi o wszystkim panów Hazletona i Carrela. – Tak jest. I w dodatku wegańska forteca prawie odniosła zwycięstwo. Zapobiegł temu tylko przelot samotnego świata skazanego na opuszczenie Galaktyki. A Ziemia nigdy się o tym nie dowie. Z całej tej historii na zawsze znać będzie tylko mały szczegół – przelot Czapli VI przez układ słoneczny. Wszystkie pozostałe dowody wrzały teraz i wtapiały się w stygnące zbocza krateru, który wyrósł na zwróconej w kierunku lotu półkuli planetoidy. A Amalfi miał zamiar dopilnować, żeby nawet jej nazwa była dla Ziemi na zawsze stracona... Jak Ziemia była na zawsze stracona dla wędrowców. W gabinecie burmistrza zebrali się absolutnie wszyscy: Dee, Hazleton, Carrel, doktor Schloss, sierżant Anderson, Jake, O'Brien, technicy, a za pomocą obejmującego całe miasto systemu dwustronnej łączności wizyjnej także wszyscy pozostali mieszkańcy miasta – nawet jego Ojcowie. Było to pierwsze tego typu zebranie od czasów ostatnich wyborów, tych, po których menedżerem miasta został Hazleton. Tylko niewielu spośród obecnych uczestników zebrania pamiętało tamto wydarzenie, oczywiście poza Ojcami Miasta. Amalfi zaczął mówić. Jego głos brzmiał rzeczowo, spokojnie, bezosobowo, słowa kierował do wszystkich zebranych, do miasta jako organizmu; ale patrzył prosto na Hazletona. – Przede wszystkim – powiedział – jest niesłychanie ważne, żeby każdy z nas zrozumiał naszą ogólną sytuację astrofizyczną. Kiedy jakiś czas temu oderwaliśmy się od Czapli VI, planeta ta kierowała się właśnie w stronę Małego Obłoku Magellana, który jest jedną z dwóch naszych galaktyk satelickich, oddalających się od Galaktyki wzdłuż jej południowego ramienia. Czapla VI w dalszym ciągu zmierza w tamtą stronę i jeżeli nie spotka jej coś zupełnie nieprawdopodobnego, powinna dolecieć do Obłoku, przedostać się przez niego na drugą stronę i zniknąć w odległych rejonach międzygalaktycznych. Pozostawiliśmy na niej niemal cały sprzęt odzyskany w czasie pobytu w dżungli z dwóch martwych miast, nie mieliśmy jednak innego wyjścia. Przeniesienie tych urządzeń na nasz pokład było niemożliwe. Niemożliwe było także pozostanie na Czapli VI, ponieważ Ziemia na pewno będzie ścigała tę planetę i to albo do momentu opuszczenia przez nią naszej Galaktyki, albo tylko do chwili upewnienia się, że nas już na niej nie ma. – Dlaczego? – rozległo się prawie jednocześnie kilka głosów osób korzystających z ogólnego systemu łączności wizyjnej. – Lista przyczyn jest bardzo długa. Nasz przelot planetą przez układ słoneczny był poważnym pogwałceniem ziemskich praw. Co więcej, Ziemia zapisała także na nasze konto zniszczenie w czasie przelotu jednego z miast. Oni nie znają prawdziwej natury tego „miasta”. Nawiasem mówiąc, jest bardzo ważne, żeby nigdy jej nie poznali, nawet gdyby trzymanie tego w tajemnicy miało oznaczać, że na wieki przylgnie do nas miano morderców. Dee poruszyła się gwałtownie na znak protestu. – Nie rozumiem, dlaczego nie mielibyśmy oficjalnie przypisać sobie tej zasługi. W końcu to, co zrobiliśmy dla Ziemi, to naprawdę wielka rzecz. – Ponieważ sprawa niezostała jeszcze zakończona. Dla ciebie, Dee, Weganie są starożytnym ludem, o którym po raz pierwszy usłyszałaś trzysta lat temu. A tymczasem Wega władała niemal całą Galaktyką znacznie wcześniej niż Ziemia, a Weganie zawsze byli – i właśnie dowiedli, że w dalszym ciągu są – bardzo groźnym przeciwnikiem. Ten fort nie mógł istnieć w całkowitej próżni. Musiał od czasu do czasu zawijać do jakiegoś portu, podobnie jak my. A będąc okrętem wojennym o bardzo skomplikowanym wyposażeniu, potrzebował znacznie precyzyjniejszych – i częstszych – napraw, remontów czy choćby zwykłych przeglądów konserwacyjnych, niż mógłby to robić we własnym zakresie. Amalfi rozejrzał się po zebranych sprawdzając, czy rozumieją, po czym mówił dalej. – Gdzieś w Galaktyce musi istnieć co najmniej jedna kolonia Wegan, stwarzająca, w dalszym ciągu potencjalne zagrożenie dla Ziemi. Tę kolonię trzeba otrzymać w absolutnej nieświadomości tego, co się stało z jej główną bronią. Nie wolno nam dopuścić, żeby dotarła do nich wiadomość o zniszczeniu fortu, bo wtedy wybudują jego następcę