To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Przyjaciele są jak dziewczynki na dworcu: tylko gwizdnij - od razu się zbiegną... A wroga trzeba wybierać uważnie, jak małżonkę - żeby raz, i na całe życie. Weźmy, na przykład, takiego Napoleona... No, jak rozpoczął, jak pięknie rozpoczął! I co z tego wynikło? Waterloo - i Wyspa Świętej Heleny. A dlaczego? Dlatego, że zbyt łatwo wzgardził starymi wrogami!... To z jednym powojował - zawarł pokój, to z drugim... Potem ze wszystkimi za jednym zamachem... No i go porzucili... Zupełnie inny był Piotr Wielki!... Jak sobie wybrał Karla, tak przez całe życie z nim walczył. Kiedy zastrzelili Karla - kontynuował wojnę z jego spadkobiercami. Dlatego stał się Wielki! Historyk Kluczewski, co ten uczony o nich napisał? "Wrogowie, kochający siebie nawzajem". Historyk wiedział, co pisze... Kim bowiem jest WRÓG?... Przede wszystkim to twój nauczyciel! Twoja lepsza połowa! Im więcej ciebie bije, tym stajesz się mądrzejszy. Dlatego trzeba chronić swojego wroga. Na przykład zobaczysz: ma ciężką sytuację - to mu pomóż, w żadnym przypadku nie dobijaj. Powiedzmy: dał plamę pod Połtawą - to okaż mu w zamian grzeczność: zorganizuj sobie klapę na rzece Prut... W ogóle trzeba być bardzo naiwnym człowiekiem, żeby wpadłszy w nieszczęście, zwrócić się o pomoc do przyjaciół. Przyjaciele, najpewniej, wypną się na was, ale za to wrogowie - wątpliwe. Oczywiście, pod warunkiem że wybraliśmy sobie rozumnych wrogów... W pozostałym - i ci, i tamci są zadziwiająco podobni do siebie. Miał rację, miał absolutną rację pułkownik Wybierzniew, kiedy będąc jeszcze podpułkownikiem, wypowiedział się, że wrogość to kontynuacja przyjaźni innymi środkami. - Teraz o czym tu myśleć!... - powiedział Afrykanin z goryczą. - Gdyby to było... Za późno, Glebie... - A to dlaczego za późno?... - No-o... - Zamiast odpowiedzi protopartorg, nie powstając z fotela, niezgrabnie wzruszył ramionami i rękoma, jakby prezentował wszystkie fałdy garnituru kupionego bez sensu na tandecie. - Sam widzisz. Nie, jak już pogrzebali - to znaczy pogrzebali... - I co, na emeryturę się wybierasz?... - złowieszczo wydusił z siebie Portniagin. - Czekaj sobie tatka latka!... No, popatrzcie - jakie pieszczoty: pochowali!... Niczego sobie!... Zmartwychwstaniesz, jeśli trzeba!... - W takiej formie?... - Afrykanin jeszcze raz, bez nadziei, obejrzał swoją rzadziutką aurę. - A dlaczego w takiej formie?... - ryknął Gleb, wyprowadzony z równowagi nieustępliwością Nikodema. - Będziesz miał w rękach ikonę! Cudotwórczą, zauważ!... Protopartorg chrząkał, pełen wątpliwości. - Cudotwórcza... Nie, Glebie, bez wsparcia narodu nawet z ikoną w ręku nic nie stworzysz... - A to już nie twoje zmartwienie... - wycedził Portniagin, łapiąc słuchawkę telefonu. - Matwieicz u mnie w sześć sekund dowolny cud zorganizuje... Jeśli będzie potrzeba - całą Ligę podłączymy, ale cuda - będą!... Wybierzniewa do mnie!... - rozkazał urwanym głosem i znowu odwrócił się do Afrykanina. - Na kiedy naznaczono nalot na etnograficzne? Ten tylko uśmiechnął się w odpowiedzi - uprzejmie i żałośnie, jakby uśmiechał się do wspomnień o naiwnych chłopięcych marzeniach (o ograbieniu magazynu z artykułami spożywczymi)... - Dzisiaj, o szesnastej... - z westchnieniem powiedział. Portniagin spojrzał na zegarek. - No, ten termin już przegapiliśmy... Musimy w takim razie wszystko przełożyć na siedemnastą trzydzieści... Punktualnie o wpół do szóstej na oczach wszystkich wyniesiesz cudotwórczą z muzeum. W twoim kierunku zostanie otwarty ogień... - prezydent zatrzymał się, postrzelał stawami palców. - O, właśnie tutaj potrzebny będzie pierwszy cud... - z troską oznajmił ni to Afrykaninowi, ni to sam sobie. - Czy ty nie rozumiesz, że oficjalnie - jestem nieboszczykiem? - Protopartorg z wysiłkiem podniósł głos. - No, załóżmy, że w Bakłużynie uwierzą, że ja żyję... A w Lycku? - Łyck też rozpracujemy... - odpowiedział przez zęby Gleb i przebiegł gabinet. - A więc tak... Dotrzesz do szosy, z ikoną w rękach ruszysz w kierunku Dżumachły. M-m... - Portniagin znowu zatrzymał się. - N-nie... - dodał z widocznym żalem. - Ognia artyleryjskiego nie warto otwierać - ONZ-owcy nie zrozumieją... Ograniczymy się do ładunków wybuchowych... - Pozwolicie, Glebie Kondratyczu?... Portniagin odwrócił się. W przejściu, przytrzymując drzwi, stał podejrzanie ponury pułkownik Wybierzniew. - Wchodź! - rzucił Portniagin. Ciągnął dalej - upartym, nie dopuszczającym sprzeciwu głosem: - Przy muzeum etnograficznym zebrali się teraz terroryści i oczekują... - prezydent wbił dociekliwy wzrok w pustkę za ramieniem Wybierzniewa. - Co się stało?... - Już nie czekają, Glebie Kondratyczu... - głosem winnego zameldował pułkownik. - Wzięci... - Kto to rozkazał?! Pułkownik spuścił wzrok, nie odpowiedział. Jednak pierwszy czarodziej państwa zrozumiał go bez słów. Mimika straszków, stojących tłumnie za plecami Wybierzniewa, była dostatecznie wyrazista... - Wściekłego do mnie!... - Już tu jest, Glebie Kondratyczu... Do gabinetu generał Wściekły wszedł bokiem. - Zajmujesz się szkodnictwem?... - świszczącym szeptem zapytał Gleb Portniagin. - Co? Nostalgia cię opanowała?... Zatęskniłeś za etatem dzielnicowego?... Siadaj!... - rozkazał, wskazując brwią w kierunku długiego stołu do zebrań. Odwrócił się do Wybierzniewa. - Ty - także!... Przysiedli. Generał Wściekły ukradkiem zerknął na Afrykanina. W jego wzroku nie można było dostrzec żadnych ciepłych uczuć. Jak zresztą w spojrzeniu-odpowiedzi protopartorga. - Natychmiast skończyć! - ryknął prezydent, uderzając w stół ciężką dłonią. - Widzicie, zezować na siebie będą!... - Złapał oddech, ciągnął przez zęby: - Wszyscy razem siedzimy po uszy w jednej kałuży! Kiedy wypłyniemy - wtedy porachujecie się między sobą: kto i kiedy kogo ukąsił, kto kogo pałką walił... Kto pod kogo dynamit podkładał... Obaj kontrwywiadowcy zamarli na sekundę, potem z ogromnym szacunkiem popatrzyli na Gleba Kondratycza