To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Został objęty całkowitą izolacją. Jego zamek miał, rzecz jasna, swą dawną obsadę, była ona jednak utrzymywana tam pod przymusem i w absolutnym terrorze. Pomimo to zaczęły plątać się wokół Lorda sieci intryg i plotek. Wszyscy śmiertelnie bali się zaraźliwej siły trądu. Zagłada Dramala okazała się procesem powolnym, lecz nieuniknionym. Dopiero kilka lat temu jego stan pogorszył się na tyle, że musiał uwierzyć, iż czeka go- jednego z Wielkich Nieśmiertelnych - nieunikniona śmierć. Co gorsza, mogła to być śmierć hańbiąca. Jego poddani zaczęli się tak rozzuchwalać, że lada moment mogli zbuntować się przeciwko niemu, a on nie byłby w stanie się im oprzeć. Bez trudu odrąbaliby mu głowę i spalili na popiół jego ciało. Nie przetrwałoby nawet jego królestwo. Z pewnością zostałoby opuszczone jako przeklęte gniazdo zarazy. Postanowił dobrowolnie przekazać władzę. Nie miał przy tym zamiaru wchodzić w układy z którymkolwiek ze swych potężnych sąsiadów. Wręcz przeciwnie. Chciał zemścić się za lata pogardy, która otaczała go ze wszystkich stron. W tym celu przygarnął właśnie Karen Sisculu z jednego ze wschodnich szczepów Wędrowców i uczynił z niej wampirzycę. Przed śmiercią przekazał jej wszystkie tajniki i metody swej władzy. Pozwalając zamieszkiwać w niej swemu nie skażonemu jaju, przekazał jej również swą siłę i lordowską moc. W dawnych, lepszych czasach, odbyłoby się to zapewne w czasie stosunku płciowego, teraz jednak nie miał już na to dość siły. Pocałował ją po prostu i to wystarczyło. Podczas tego koszmarnego pocałunku jajo przeniknęło do ciała kobiety. - Boże, co to za świat! Ale nie wyjaśniłaś mi, na czym polega osobliwość jej stanu. Czy to znaczy, że i ona zarażona jest trądem? - Nie, to zupełnie coś innego - odpowiedziała mu Zek. - Coś gorszego, przynajmniej dla niej. Choć nam trudno to sobie wytłumaczyć. Widzisz, wśród wampirów krąży legenda, że ich prawdziwa matka była kobietą, której wampirzy pierwiastek wyprodukował więcej niż jedno jajo. Prawdę mówiąc, byty one produkowane w nieprawdopodobnych ilościach, aż do zupełnego wycieńczenia wampira i jego "gospodyni". Aż z obydwojga nie pozostało absolutnie nic. I stąd wzięła początek zemsta Dramala. Pragnął, żeby setki jaj zagnieździły się w mieszkańcach Gwiezdnej Krainy. Nawet latające potwory i wojenne kreatury stałyby się wampirami. To byłby koniec obecnie panującego porządku. Nie rozumiesz? Jazz niepewnie pokiwał głową. - Nie bardzo. Domyślam się, że w związku z tym Dramal chciał, żeby Karen została taką legendarną matką. Ale czy mógł być pewien, że tak się stanie? - Nie mógł. - Zek wzruszyła ramionami. - Może po prostu miał taką nadzieję. W każdym razie wpoił w Karen takie przekonanie. A ta biedna, a jednak godna potępienia bardziej niż współczucia, straszna kobieta, bezkrytycznie w to wierzyła. Bez przerwy zachodzi w niej proces wampiryzowania, a ona wciąż czeka, aż nadejdzie ta ostatnia, najgorsza zmiana. To może trwać setki lat. A jeśli jest rzeczywiście matką, może spodziewać się tylko tragicznego losu... Zek urwała, pod wpływem nieoczekiwanego impulsu pochyliła się w stronę Jazza i dotknęła dłonią jego twarzy. Zanim cofnęła rękę, mężczyzna delikatnie pocałował jej palce. Ona uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. - Wiem, o czym teraz myślisz - powiedziała. - Oczywiście nie potrzebuję zaglądać do twojego umysłu. Masz to wypisane na twarzy. Wstydziłbyś się od tak poważnego tematu jednym gestem przejść do flirtu? - Potem uśmiech zniknął z jej twarzy. - W jednym masz rację: to niesamowity świat. I zdaje się, że pobędziemy w nim jeszcze jakiś czas. Powinniśmy oszczędzać więc nasze siły. - Zauważyłem - odparł Jazz - że trzymasz się zwykle blisko mnie. Roześmiała się. - Jest tu wielu nie związanych z żadną kobietą Wędrowców, Jazz. Odtąd będzie im się wydawać, że dokonałam wyboru - nieważne, czy to prawda, czy nie. Nie będę się już więcej musiała wysilać, żeby nie urazić ich dumy, odrzucając wyraźne zaloty. Pod koniec kolejnego etapu wędrówki słońce przesunęło się wyraźnie na wschód, zmieniając zarazem swe położenie nad horyzontem. Maszerowali teraz u samych podnóży gór i choć nie brakowało im zapału i energii, przełęcz wciąż znajdowała się w zasięgu ich wzroku. Pokonali blisko dwadzieścia mil w czasie przeznaczonym na przebycie zaledwie połowy tego dystansu. Lardis był z tego bardzo zadowolony i przy okazji najbliższego postoju zapowiedział czterogodzinny odpoczynek. Przystanęli za zachodnim brzegu którejś z rzek, na skraju rozległego w tym miejscu lasu. Przywódca wysłał w teren kilku ludzi na polowanie. Sam zaś zasiadł nad wodą i pogrążył się w rozmyślaniach na temat planów na najbliższą przyszłość. Tymczasem jego ludzie natknęli się na znaki pozostawione tu przez biegaczy (czterech lub pięciu mężczyzn pełniących w szczepie funkcje wywiadowcze). Odczytano, że pozostałe dwie grupy znajdują się w odległości około dwudziestu pięciu mil na zachód. To nie był przerażający dystans. W dodatku Lardis złapał na hak wielką rybę i to dopełniło jego szczęścia. Wszystko toczyło się zgodnie z planem. Zek kąpała się w rzece, natomiast Jazz zajął się bronią. Rozłożył automat, naoliwił każdą jego część, usunął zanieczyszczenia. W razie następnej konfrontacji dysponowali odtąd podwojonym arsenałem. Jazz poprosił też o przyniesienie mu reszty ekwipunku. Chciał, żeby chociaż jeden z Cyganów, najlepiej sam Lardis, potrafił obchodzić się ze wszystkimi przyrządami, które tu przydźwigał. Kiedy dostarczono mu pakunki, stwierdził zdumiony, że nikt nawet nie próbował do nich zajrzeć. Wszystko leżało w nich dokładnie w takim porządku, w jakim pozostawił je przy ostatnim pakowaniu. Na samym dnie jednej z toreb znalazł sześć radzieckich granatów rozpryskowych. Przypominały swym wyglądem pokryte czekoladą jaja wielkanocne. Zapakowane były w wyłożonym trocinami drewnianym pudełku. Jazz przypuszczał, że gdyby ktoś się do nich dobrał, zdradziłby go przy tym szczególnego rodzaju hałas... Lardis szedł właśnie w stronę obozowego ogniska. Jazz poprosił go o chwilę uwagi