To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

- Dziecko, wiedz, że masz moje błogosławieństwo, jeśli ci ono w czymkolwiek pomoże. - Dzięki, Nana, doceniam to. - Bądź więc taka miła i powiedz wujowi Frankowi, że w kuchni czeka herbata. Justyna zniknęła, a Meggie przyjrzała się uważnie Fee. - Wiesz, mamo, jesteś zdumiewająca. Fee uśmiechnęła się. - Musisz przyznać, że nigdy nie próbowałam wpływać na to, co zamierzają robić moje dzieci. - Prawda, nigdy - powiedziała Meggie czule. - I my też to docenialiśmy. Po przyjedzie do Sydney Justyna najpierw zajęła się usuwaniem piegów. Ze względu na ich liczbę zabieg musiał być rozłożony na dwanaście miesięcy. Potem przez całe życie miałą unikać słońca, by piegi nie wróciły. Następnie znalazła sobie mieszkanie, co w tamtych czasach w Sydney nie było sprawą łatwą. Ludzie budowali własne domy i nie do pomyślenia było mieszkanie w kamienicy. W końcu jednak udało się jej wynająć dwupokojowe mieszkanie w Neutral Bay, w jednym ze starych wiktoriańskich domów na nadbrzeżu. Ciężkie czasy zmusiły właściciela do przerobienia domu na kilka ciemnych mieszkań. Czynsz wynosił tygodniowo pięć funtów i dziesięć szylingów, co wydawało się zdzierstwem wobec faktu, iż kuchnia i łazienka były wspólne dla wszystkich lokatorów. Mimo to Justyna cieszyła się. Mieszkanie w Bothwell Gardens dostarczało jej więcej wrażeń niż praca w teatrze, która polegała głównie na podpatrywaniu zza kulis innych aktorów. Czasami zagrała maleńką rólkę, przede wszystkim jednak uczyła się na pamięć tekstów Szekspira, Shawa i Sheirdana. Bothwell Gardens składało się z sześciu mieszkań oraz apartamentu gospodyni, pani Devine. Pochodziła z Londynu, miała sześćdziesiąt pięć lat, wyłupiaste oczy i zwyczaj żałosnego pociągania nosem. Gardziła Australijczykami i wszystkim, co australijskie, ale nie przeszkadzało jej to w ograbianiu australijskich lokatorów. Głównym obiektem jej zainteresowań były koszty gazu i elektryczności, a słabością sąsiad Justyny, młody Anglik, który z pogodą korzystał z przywilejów, jakie dawała mu jego narodowość. Nazywał się Peter Wilkins i był pośrednikiem handlowym. - Nie szkodzi połechtać nieco staruszkę wspomnieniami z Anglii - wyznał kiedyś Justynie. - Nie wtrąca się do mnie. Wam, dziewczynom, nie wolno grzać się elektrycznymi piecykami nawet w zimie, a ja dostałem taki piecyk i mogę go używać całe lato, jeśli mam na to ochotę. - Świnia - powiedziałą Justyna łagodnie. - Wpadnij kiedyś na herbatę! - zawołał za nią, zaintrygowany jej jasnymi oczami. I Justyna wpadała, uważając, by nie trafić na zazdrosną panią Devine. Przyzwyczaiła się do odpierania zalotów Petera. Lata konnej jazdy i pracy w Droghedzie uczyniły ją silną, a z natury była dość bezwzględna. - A niech cię diabli, Justyno! - stęknął Peter, ocierając łzy bólu po szczególnie silnym uderzeniu. - Poddaj się, dziewczyno. Kiedyś wreszcie musisz! To nie jest wiktoriańska Anglia, nie musisz być dziewicą wychodząc za mąż. - Nie mam takiego zamiaru - odpowiedziała, poprawiając sukienkę. - Po prostu nie wiem jeszcze, komu przypadnie ten zaszczyt. - Nie jesteś taka wyjątkowa! - warknął wściekle, tym razem bowiem naprawdę go zabolało. - Prawda. Pete, ale słowami mnie nie zranisz. Jest wielu facetów, którzy tracą głowę, jeśli spotkają dziewicę. - Bab też pełno! Przyjrzyj się tym, co mieszkają od ulicy. - Przyglądam się, przyglądam - powiedziałą Justyna. Dwie dziewczyny wynajmujące mieszkanie od ulicy były lesbijkami. Przyjęły wprowadzenie się Justyny z radością, dopóki nie stwierdziły, że jej te sprawy wcale nie intrygują. Początkowo nie bardzo wiedziała, o co im chodzi, ale gdy wytłumaczyły jej, na czym polega miłość lesbijska, wzruszyła ramionami. Nie zrobiło to na niej wrażenia. Wobec tego wkrótce stałą się ich powiernicą, bezpieczną zatoką, do której mogły zawinąć w czasie sztormu. Zaręczyła za Billie, gdy ta trafiła do aresztu, zawiozła Bobbie do szpitala po ostrzejszej niż zwykle kłótni z Billie, nie wtrącała się, gdy na horyzoncie pojawiał się jakiś Patryk, Al, George czy Ronnie. W myślach sądziła jednak, iż było to dość niestabilne życie emocjonalne. Mężczyźni byli wystarczająco okropni, ale przynajmniej inni! Tak więc, mając z jednej strony teatr i Bothwell Gardens, z drugiej zaś przyjaciółki czasów szkolnych, Justyna nie mogła skarżyć się na brak życia towarzyskiego. Lubiano ją, bo nigdy nie obarczała znajomych zwierzeniami - od tego był Dane - ale i tak nie przejmowała się zanadto tymi nielicznymi problemami, do których się przyznawała. Jej przyjaciół najbardziej fascynowała w niej niezwykła wprost dyscyplina wewnętrzna, jakby od dzieciństwa pracowała nad tym, by nie pozwalać okolicznościom psuć jej dobrego samopoczucia. Przyjaciele przede wszystkim interesowali się, kiedy, z kim i w jaki sposób Justyna stanie się wreszcie w pełni kobietą. Justyna jednak się nie spieszyła. Artur Lestrange grający role amantów w teatrze Alberta Jonesa miał najdłuższy staż; na rok przed przyjściem Justyny właśnie pożegnał się rzewnie z czterdziestką. Miał dobrą sylwetkę, był solidnym i rzetelnym aktorem, a jego wyrazista męska twarz otoczona jasnymi lokami, zawsze podobała się publiczności. Przez pierwszy rok nie zauważał Justyny, która była cicha i niczym się nie wyróżniała. Ale po roku, kiedy pozbyła się piegów, przestała stapiać się z tłem. Bez piegów, z przyciemnionymi brwiami i rzęsami była przystojną dziewczyną. Nie miała w sobie nic z uderzającej urody Luke'a O'Neilla czy niezwykłości swej matki, ale figurę miałą znośną, choć może trochę za szczupłą. Tylko ogniste czerwone włosy rzucały się w oczy. Na scenie jednak zmieniała się, umiała przekonać widzów, że jest piękna jak bogini albo brzydka jak czarownica. Artur zwrócił na nią uwagę podczas lekcji dykcji. Naprawdę byłą wyjątkowa. Nareszcie zrozumiał, dlaczego Albert Jones poświęcał jej tyle czasu. Miałą wrodzony talent mimiczny, każdemu słowu potrafiła nadać charakter