To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Jeżeli jest lekka, może zaprowadzi nas na trop swego pana. — Tak — odrzekł inżynier — wyruszymy gromadnie i uzbrojeni, nie czekając dnia. Przewodnik wziął psa na ręce. Dziesięć minut później byli w obozie. Rana psa nie była ciężka. Dochodziła tylko do mięśni, nie naruszając żadnego organu. W ranie tkwiła kula, którą zręcznie wyjął przewodnik. Ben Raddle obejrzał starannie kulę. — Summy nie miał takich kul — rzekł. — Ta jest większa i nie pochodzi z karabinu. — Rzeczywiście — potwierdził Bill. — Kula ta pochodzi ze zwykłej strzelby. — W takim razie mieli do czynienia ze złoczyńcami! — zawołał inżynier. — Musieli się bronić… Podczas walki Stop został ranny… a jeżeli nie został przy swoim panu, to znaczy, że jego pana zabrali… albo że zginął wraz z Nelutem!… Biedny Summy, biedny Summy! Cóż na to mógł odpowiedzieć Bill Stell? Kula, nie pochodząca od myśliwych, pies wracający sam; czy to wszystko nie usprawiedliwiało obaw Bena? Czy można było wątpić, że zdarzyło się nieszczęście? Albo Summy Skim i jego towarzysz zginęli broniąc się, albo znajdowali się w rękach napastników. O jedenastej Ben Raddle i przewodnik oznajmili towarzyszom o smutnym położeniu. Obudzono robotników, których w krótkich słowach powiadomiono o wypadku. Jane Edgerton drżącym głosem wyraziła myśl wszystkich. — Trzeba wyruszyć, wyruszyć natychmiast. Przygotowano się prędko. Zapasów nie brano ze sobą, ponieważ nie było na razie mowy o zbytnim oddaleniu się od Golden Mount. Lecz wszyscy byli uzbrojeni, czy to, żeby się bronić w razie napadu, czy to, aby wydrzeć siłą więźniów. Stop opatrzony, a przede wszystkim nakarmiony i napojony, gdyż był wyczerpany głównie z głodu, objawiał chęć towarzyszenia wyprawie. Zabierzemy go — odezwała się Jane Edgerton. — Będziemy go nieśli w razie potrzeby. Może ułatwi nam odnalezienie Skima. O ile poszukiwania okazałyby się płonne, zdecydowani byli nazajutrz przetrząsnąć całą okolicę między oceanem a dorzeczem Porcupine River. O Golden Mount nie było mowy, dopóki nie odszukają Summy Skima i Neluta i nie poznają ich losu. Wyruszono więc. Jane Edgerton, Ben Raddle i Bill Stell niosący psa, szli wzdłuż góry, której głuche odgłosy wstrząsały ziemią. Ze szczytu unosiła się para przecinana coraz to wyraźniejszymi płomieniami, które rzucały dookoła jaskrawy blask. Po dojściu do zachodniego zakrętu zatrzymali się, aby naradzić, w którym kierunku iść dalej. Najpraktyczniej było zdać się na instynkt psa. Przewodnik postawił go na ziemię. Zdawało się, że rozumne zwierzę odczuwa, czego od niego żądają. Schyliwszy głowę Stop zaczął węszyć ze wszystkich stron, skowycząc głucho. Po chwili Stop skierował się na północny zachód. — Pan Skim wyruszył tego rana w kierunku bardziej południowym — rzekł przewodnik. — Idźmy jednak za psem — odezwała się Jane Edgerton. — Wie lepiej od nas czego się trzymać. W ciągu godziny podróżni przebyli polankę i znaleźli się na krańcu lasu, o milę od tego miejsca, z którego myśliwi udali się w dalszą drogę. Lecz tu nie wiedzieli co począć dalej. — Na co czekamy? — spytała Jane nerwowo. — Na świt — odpowiedział Bill Stell. — Nie widzielibyśmy nic pod drzewami. Nawet Stop się waha. Tymczasem pies nie wahał się. Skoczył nagle i zniknął za drzewami, szczekając głośno. — Idźmy za nim! — zawołał Jane Edgerton. — Nie! Czekajcie — rzekł Bill głosem stanowczym — i trzymajcie broń w pogotowiu. Ale prawie w tej samej chwili dwaj ludzie, prowadzeni przez psa, ukazali się wśród drzew i Summy Skim znalazł się niebawem w objęciach kuzyna. Pierwsze jego słowa brzmiały: — Do obozu! — Co się stało? — spytał Ben Raddle. — Dowiesz się — odrzekł Summy Skim — ale tam, w obozie! Po tych słowach wyruszyli spiesznie w powrotną drogę oświetloną płomieniami Golden Mount. Była pierwsza po północy, gdy dotarli do obozu. Zaczęło świtać. Zorza ukazała się na północnym wschodzie. Zanim weszli do namiotu, starannie obejrzeli okolicę. Nic szczególnego nie dojrzeli. Wtedy Summy Skim opowiedział pokrótce co zaszło pomiędzy godziną szóstą z rana a piątą po południu. Mówił o bezowocnej pogoni za łosiami, trwającej do południa, o zniknięciu psa i jego szczekaniu i wreszcie o niespodziewanym znalezieniu na krawędzi polanki stosu popiołu po wygasłym ognisku. — Jest to wskazówka, że jacyś nieznajomi obozowali w tym miejscu, co zresztą nie jest dziwne. — Istotnie — rzekł wywiadowca. — Nieraz się zdarza, że poławiacze wielorybów lądują na wybrzeżu, nie mówiąc o Indianach, którzy przebywają tu w czasie lata. — Tylko że w chwili, gdy zbieraliśmy się do odwrotu — rzekł Summy Skim — Neluto zauważył w trawie tę oto broń. Ben Raddle i Bill Stell obejrzeli uważnie sztylet i tak jak Neluto oświadczyli, że jest on wyrobem hiszpańskim. — Z wyglądu sztyletu — ciągnął dalej Summy — zdawało się nam, że został zgubiony niedawno. Co do litery M wyrytej na rękojeści… — Nie mogła służyć żadną wskazówką — przerwał przewodnik. — Żadną, to prawda, a jednak wiem jakiego nazwiska jest ona inicjałem… — A to nazwisko? — spytał Ben Raddle. — Teksańczyk Malone. — Malone! — Tak, Ben. — Towarzysz Huntera? — nalegał Bill Stell. — Ten sam. — Więc to oni byli tam kilka dni temu? — spytał inżynier. — Są tam i obecnie — odparł Summy Skim. — Pan ich widział? — spytała Jane Edgerton. — Niech pani posłucha dalej. Przekona się pani o tym. I Summy opowiedział, co następuje: — Mieliśmy iść dalej, gdyż odkrycie sztyletu zaniepokoiło nas wielce, kiedy rozległ się wystrzał w niewielkiej od nas odległości. Mogli to być myśliwi i prawdopodobnie cudzoziemcy, gdyż Indianie nie posługują się bronią palną. Ale w każdym razie ostrożność nie wadziła. Byłem pewny, że celem strzału były łosie, dopóki nie dowiedziałem się o ranie, którą odniósł Stop. Nie ulega wątpliwości, że mierzono do niego. — A pomyśl — przerwał Ben Raddle — co się ze mną stało, gdy zobaczyłem psa powracającego bez ciebie… Straszny niepokój mnie ogarnął… Byłem pewny, że ty i Neluto zostaliście napadnięci i że podczas walki pies odniósł ranę… Ach, Summy, Summy! Nie mogę zapomnieć, że to ja wciągnąłem ciebie w to wszystko. Ben Raddle był niezwykle wzruszony. Summy Skim czuł, co się dzieje w duszy kuzyna, zdającego sobie sprawę z odpowiedzialności ciążącej na nim. — Drogi Benie — rzekł, ściskając serdecznie jego rękę — co się stało, to się stało. Nie miej do siebie pretensji. Jeżeli nawet nasze położenie jest groźne, nie jest jeszcze beznadziejne