To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Wola Pańska! Gotówem na męczeństwo. Patrzałem na kościółek mój splugawiony, na świętokradztwo... o Boże! Los własny mnie nie obchodzi! Ale mnie on na sercu leży, ojcze Gabrielu, i jeśli po trafię, ja was uwolnić muszę. Po co? zapytał stary. Kościół mój spłonął i obalił się, owieczki rozbite, pasterz nie potrzebny. I głowę na piersi pochylił. Ojcze Gabrielu, bądźcie dobrej myśli! Idę prosić za wami. Proście za sobą Ojca miłosierdzia odezwał się staruszek, aby wam dał wytrwać w wierze. Bóg niech was błogosławi. Związaną ręką krzyżyk zrobił staruszek. Nie miał już tu Włast więcej co czynić; wysunął się więc co najrychlej i spieszył nazad do dworca książęcego. Lecz tu docisnąć się teraz ani pomyśleć było można. Jakieś kneziątko Obodrytów z gromadą Lutyków przybyło właśnie i do Mieszka wpuszczone zostało. Wrzawliwa narada odbywała się z nimi w wielkiej izbie. Mieszko, siedząc na stolicy swej, otoczony dworem licznym i zbrojnymi ludźmi, przyjmował ich uroczyście. A że po kilkakroć doświadczył ich niewiary i krzywoprzysięstwa, łajał więc i bezcześcił przybyłych, którzy go na kolanach przebłagać się starali i posiłki sobie, a opiekę wyprosić. Przez otwarte okna od podwórza widać było tę scenę we wnętrzu: klęczących starców brodatych i z siedzenia swego groźno im odpowiadającego Mieszka. Groził im nawet śmiercią, ale z wolna gniew się uśmierzać zaczął i łagodniejsza zaczęła umowa. Trwało jednak długo spieranie się z ludźmi do niesfornego krzyku nawykłymi, którzy więcej narzekali, niż tłumaczyli się, a prostymi słowy powiedzieć nic nie umieli. Kilkakroć zrywał się ku nim kneź, jakby wpaść chciał i rozgromić, wstawali oni i klękali, bili czołem o ziemię, wreszcie zgodą się skończyło wszystko i naród przyniesiono, a potem stół im zastawić kazano. Nadejście Sydbóra, wracającego od siostry, nie ułatwiło zgody, bo dziki kneź nastawać począł na Lutyków zwłaszcza i ledwie się dał ukoić. Cały ten dzień prawie zszedł na takich sprawach; Włast musiał czekać zbliżenia się do pana, nie mogąc o nic prosić. Wieczorem dopiero pozwał go Stogniew do knezia. Składało się nadspodziewanie szczęśliwie. Mieszko kazał iść Włastowi ze Stogniewem razem dla przebrania niewolnika i rozpytania go, bo mało kto język ich dobrze zrozumiał. Mieszko, baczny we wszystkim, kazał rozbadać, czyby między jeńcami rzemieślników nie było, szczególniej płatnerzy, kowalów i tych, co około oręża chodzić umieli. Chwycił się tej zręczności Włast i do nóg pokłoniwszy się Mieszkowi, opowiedział mu, iż między niewolnikami znajdował się starzec mu znajomy, który niegdyś dobrze się z nim w czasie pobytu jego wśród Niemców obchodził. Prosił więc, uniżając się, aby go mógł dostać. Zamyśliwszy się nieco, kneź skinieniem głowy zezwolił na to i dał rozkaz Stogniewowi, by starca Włastowi dano. Po dziękowawszy za tę łaskę, szedł weselszy już spełnić dane rozkazy. Jeńców znaleźli leżących tak kupą na ziemi i powiązanych, jak przybyli. Włast sam podbiegł porozcinać sznury staremu ojcu Gabrielowi i opończą go przyniesioną okrył. Posadziwszy go pod szopką, począł potem obchodzić wszystkich pytać i rozdzielać. Wnet część jedną dano na chaty do miasteczka, do rzemiosł różnych, innych rozebrała starszyzna, dzieci też rozdzielono różnie, często osobno od matek. Dwa czy trzy trupy i kilka dogorywających zostało na placu, około których Psiajucha się kręcił, bo ci do niego należeli. Wieczór był późny, gdy rękę podawszy osłabłemu starcowi, Włast, który sam liche miał pomieszczenie w ciasnej izdebce ciemnej, bez okna, gdzie tylko posłanie się mieściło, poprowadził do niej ojca Gabriela, sam wybierając się do Srokichy, aby dlań dostał posiłek jaki i czym by wycieńczonego mógł pokrzepić. Ciepła noc letnia jemu dozwalała u drzwi tej ciupki na twardej ziemi położyć się na spoczynek. Ocalony kapłan jak posłuszne dziecię poszedł za swym oswobodzicielem, czyniąc, co mu było rozkazane. Włast sam go nakarmił, układł, poobwiązywał rany od sznurów i okrywszy na noc, ucałowawszy ręce starca, cofnął się, aby na straży pozostać u progu. Rozdział 7. Upłynęło dni kilkanaście podobnych do pierwszych, które Włast spędził na dworze książęcym. Nie zmieniło się nic. Kilka razy prosił, aby go do Krasnejgóry, do ojca kneź raczył odpuścić, ale na to nie otrzymał zezwolenia. Razem z oswobodzonym ojcem Gabrielem, który leżał chory i ruszyć się nie mógł, pilnując go i karmiąc z pomocą starej Srokichy, nie bardzo chętnej dla Niemca. Włast pozostać musiał wpośród nieprzyjaznego dosyć dworu. Patrzano nań zawsze nie chętnie. Kilka razy, w wolniejszych godzinach, Kneź kazał go pozywać do siebie, zawsze zwracając rozmowę to na wiarę nową i ostrość jej, to na Niemców i ich cesarza, a jego siły. Włast ośmielił się nieco i czuł się w obowiązku, jeśli nie nawracania knezia, to przynajmniej do oswajania go z chrześcijaństwem i jego potęgą. Pomagało mu do tego wiele, iż najpotężniejszy naówczas władca ziemi czeskiej, Bolesław, którego państwo rozciągało się od Wełtawy do Styru, obejmując Chrobację, Ruś, Szląsko, kraje niezmiernie rozległe, pomimo wstrętu, jaki czuł on i matka jego ku chrześcijaństwu, mimo popełnionego na pobożnym, a świętym bracie morderstwa, sam wreszcie musiał przyjąć tę wiarę i ocalił Czechy, wchodząc w przymierze z cesarstwem. Mieszko tłumaczył to sobie grozą najazdów węgierskich, przeciw którym Czechy się obronić nie mogły; lecz nowa wiara płynęła z Zachodu z siłą tak nieprzepartą, iż nie po zostawało i jemu nic nad to, by albo ją przyjąć dla ocalenia, lub paść w walce daremnej. Kilka razy w ciągu tych dni Kneź posyłał i pytał niecierpliwie o Dobrosława, wyprawionego do Pragi, przychodziły mu na myśl posądzenia nawet, iż mógł go zdradzić i nie chcieć po wracać, gdy jednego rana zjawił się pożądany poseł. A chociaż dnia tego znowu wyprawiano ludzi na Pomorze, których Sydbór wiódł dla pomszczenia jakiegoś napadu, choć byli posłowie od Łużyczan i Dulebów, Mieszko natychmiast powołać do siebie kazał Dobrosława i sam na sam się z nim zamknął. Mów, rzekł, mów mi wszystko, co widziałeś, coś słyszał, co mi przynosisz. Czarne oczy knezia, pałające ogniem niespokojnym, nagliły Dobrosława do jaknajspieszniejszej odpowiedzi. A człek, co miał tak niecierpliwie oczekiwane przynieść wiadomości, był powolny, rozmyślny i ważący mowę swą, a wyraz każdy; nie pewny siebie, jeśli nie bojaźliwy, to do zbytku rozważny. Zbierał więc myśli, gdy Mieszko posądzający go, że się ociągał tak, bo nic mu dobrego nie przynosił, płonął już gniewem przedwczesnym. Pierwsza myśl, jaka mu się nastręczyła, była, że Bolesław teraz gorliwy chrześcijanin, mógł mu tak wzgardliwie odpowiedzieć, jak Świętopełk Morawski ochrzczony poganinowi Borzywojowi, przybyłemu doń w gościnę, gdy do stołu zasiąść mieli: Niegodzieneś siąść przy mnie, ze psami usiądź i jedz na ziemi