To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Pani przyszywany dziadziunio słusznie wziął go za króla me- dyków. A kogo uważał za króla polityków? Dmowskiego czy Piłsudskiego? Strzelam: Dmowskiego. — Tak, Dmowskiego! Jak pan zgadł? — U Polaków tamtego pokolenia zazwyczaj ma się jedną szansę na dwie: endecy lub piłsudczycy. A gdy ma się połowę szans, łatwo trafić. — Lecz marszałka Pitsudskiego też cenił, za to, iż ten jako jedyny przewidział, że tylko wojna światowa, wojna między zaborcami, może zwrócić Polakom wolność. — Nie jako jedyny, nie jako jedyny! Mickiewicz także to przewidział. I paru cudzoziemców. Wiosną 1863 roku, kiedy tutaj trwało Powstanie Styczniowe, francuski polityk i histo- ryk, hrabia de Montalembert, rozmawiał z brytyjskim ekono- mistą, Williamem Nassauem Seniorem. Później Montalembert to opublikował. W trakcie tego dialogu zapytał Anglika czemu Londyn jest tak oziębły wobec wykrwawiających się Polaków. A Brytyjczyk rzekł: „ — Bo nie spodziewamy się tam nicze- go dobrego. Nic prócz wojny powszechnej nie zdota przy- wrócić Polski". To trochę jak ze mną, pani Krysiu — nic prócz cudu nie zdołałoby przywrócić mi zdrowia, żaden le- karz, ale w cuda nigdy nie wierzyłem... — Już pan mówił, że nie pójdzie pan do Lourdes. — Nie pójdę do Lourdes, poszedłbym raczej do Yilcabam- by, i to kilkadziesiąt lat temu, i jeszcze zakładając, że chciał- bym żyć sto kilkadziesiąt lat, a to już byłaby przesada, trochę Waldemar Ły*ak — „Najgocwy* 185 zbyt dużo, pani Krysiu... Tam sto trzydzieści lat to normalka, widywano stupięćdziesięcioletnich górali. • ••'• — W Ameryce Południowej? — W Ekwadorze, w Andach. — Czytałam, że i na Kaukazie, i u Japończyków... — To nie to samo! Górale pewnych kaukaskich bądź hima- lajskich regionów, i wieśniacy pewnych regionów Japonii czy Jakucji, traktują sto lat jako całkiem zwyczajny wiek, lecz sto dwadzieścia lat to już u nich dużo. Ciekawsza różnica polega na obecności medyków i medykamentów. Wszystkie regiony świata znają lekarzy, uzdrowicieli, szamanów czy jak ich tam zwał, tudzież środki lecznicze, lekarstwa, zamawiania, czary, specyfiki — wszystkie, prócz doliny Yilcabamba. Tam nie ma lekarzy i nie używa się żadnych leków. I raczej nie umiera się w łóżku, tylko w polu, pracując, choć ma się sto czterdzieści lub więcej lat. Aczkolwiek... być może nie powinienem stoso- wać czasu teraźniejszego. Tak było w latach siedemdziesią- tych, czytałem wówczas reportaż z Yilcabamby, a właściwie rapon naukowców London University... — Miał pan wtedy dostęp do akademickiej literatury nau- kown Zachodu? — Przywiózł to kumpel, był na placówce w Londynie i... — Jako szpieg? — Tak. Był pracownikiem londyńskiej rezydentury I De- partament i MSW, lecz Angole capnęli go kiedy fotografował obiekty bardziej trefne niż gołe dziewczęta, i za to „porno" wykonali biedaka do domu. Przywiózł pudło periodyków. Da- jąc mi ten ze Świętą Doliną, żartował: „ — Wręcz to swoim ruskim wodzom jako pomyśl na regenerację Breżniewa, mo- że awansujesz!". Od strony technicznej bez sensu — dowcip był głupi, bo trzeba cały czas żyć w Świętej Dolinie, aby osią- gnąć wiek tamtych górali. 186 Waldemar Łysiak —. ^Najgorszy1 — Czyli że Yilcabamba... — Tak, Yilcabamba znaczy: Święta Dolina. Półtora tysiąca metrów nad poziomem morza, wokół wysokie góry chroniące przed wiatrami, stałe ciśnienie, stała wilgotność, i stała tem- peratura, żadnych wahań pogody, mało kalorii, bo mało mię- sa, tłuszczu i cukru, zdrowe życie. Ciśnienie i krążenie zawsze w normie, żadnych nowotworów, żadnych chorób, indiańskie legendy mówią, iż od wieków życie tam dawało nieśmiertel- ność. Anglicy pojechali to przebadać i zaraz zrobił się kłopot, bo przywieźli londyńską grypę i kilku bardzo krzepkich stu- dwudziestolatków zmarło wskutek tej inwazji ekspertów. An- tybiotyki nie pomogły. Uwielbiam ekspertów! — Sam pan jest ekspertem od KGB, i w ogóle od tajnych służb. — Raczej praktykiem, pani redaktor... Gdyby, zamiast do- bijać się Pulitzera dziennikarstwem, zechciała pani, tak jak pa- nią namawiam, poświęcić się karierze literackiej sensu s trio- to, uprawiać literaturę piękną — szybko znienawidziłaby pani ekspertów śmiertelnie, dużo mocniej niż ja. Ja nimi tylko gar- dzę, budzą mój śmiech, a pani chciałaby ich zabijać torturu- jąc, — Krytyków? — Nie. Wśród krytyków też są głupsi i mądrzejsi, lecz ja nigdy nie zaliczyłbym gazetowych krytyków do grona eksper- tów, to są raczej samozwańczy jurorzy, publicyści literatury. Myślę o innym gatunku — o głupku, który bryluje na dwóch forach: na forum uniwersyteckim jako akademicki wykładow- ca literatury, i na forum edytorskim jako recenzent pracujący dla wydawnictwa, selekcjonujący teksty do kosza lub do dru- ku, wydawnicze sito. Ci noszą togi, diademy i aureole eksper- tów. Ich chciałaby pani zabijać. — Gdyby moje teksty odrzucali jako grafomaństwo? Waldemar Łysiak „Najgorszy" 187 — Tak. Lecz jeśli byłyby bardzo dobre, a pan mi wmawia, że mogłyby być — drukowano by je z chęcią, pułkowniku. Mała szansa. — Nawet gdyby były rewelacyjnie dobre? Gdyby były rewelacyjnie dobre — jeszcze mniejsza. Dlaczego? — Dlatego, że głupota literackich ekspertów jest siłą wyż- szą, czego dowodem pewien eksperyment, dzieło University of Oklahoma. Profesor tego uniwerku, Norman Cousins, były wydawca prestiżowej „Saturday Review", przy pomocy swo- ich studentów obesłał renomowane amerykańskie wydawnic- twa tekstami literackimi, proponując je do druku. Dał, miedzy innymi, trzy rozdziały „Wojny i pokoju" Tołstoja, kilka so- netów Szekspira, duże fragmenty prozy Faulknera, Steinbecka i Hemingwaya, nie pamiętam wszystkiego, lecz wszystko to b>h arcydzieła literatury światowej. Jak pani sądzi, ile tych wydawnictw rozpoznało autorstwo, jaki ich procent: ćwierć, polowa, trzy czwarte, cztery piąte? Proszę zgadywać. Z pańskiego tonu domyślam się, że to była kompromita- cja, więc pewnie tylko około połowy... Ani jedno, pani Krysiu. Lecz to głupstwo, eksperyment dał wynik ciekawszy! Nie dość, iż żadne wydawnictwo nie rozpoznnło nadesłanej im poezji oraz prozy, to jeszcze wszyst- kie te wydawnictwa odrzuciły proponowane im teksty, jako czyste grafomaństwo, literacką tandetę niegodną druku. Wer- dykt był dziełem renomowanych ekspertów, zajmujących stoł- ki „redaktorów". Co pani na to? — Górale w Chicago mówią: „ — Piknie!". A kiedy coś się powtarza lub wtóruje owemu „piknie", mówią: „ — Tyżpiknie!". Ktoś zweryfikował ów eksperyment? 188 Waldemar Łysiak „Najgorszy" — Tak, skopiował go Amerykanin Gene Bragdon..