To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Zdaje się, że zapomniano o tej ulicy. - Zostańmy tutaj. Mamy pościel, płaszcz i płachtę brezentową. - Potrafiłabyś tak zasnąć? - Sądzę, że można spać wszędzie, jeśli się jest zmęczonym. - Binding ma wolny pokój. Ale tam byś nie chciała pójść, co? Elżbieta potrząsnęła głową. - No więc pozostaje tylko Pohlmann - oświadczył Graeber. - W jego katakumbach znajdzie się miejsce do spania. Pytałem go o to przed kilkoma dniami. Zbiorowe kwatery są na pewno wszystkie przepełnione - jeśli w ogóle jeszcze istnieją. - Poczekajmy trochę. Nasze piętro jeszcze się nie pali. Elżbieta siedziała na deszczu, okryta płaszczem wojskowym. Nie była przygnębiona. - Chciałabym się czegoś napić - powiedziała. - Ale nie wody. - Mamy tu coś. Przy pakowaniu znalazłem butelkę wódki, ukrytą za książkami. Zapomnieliśmy o niej. Graeber rozwiązał tłumok z pościelą. Butelkę schował między poduszki, dzięki temu złodziej jej nie znalazł. Zapakował też szklankę. - Trzymaj. Musimy pić ostrożnie, żeby inni nie zauważyli. Bo pani Lieser gotowa nas zadenuncjować, że szydzimy z żałoby narodowej. - Jeżeli się chce, żeby inni niczego nie zauważyli, nie należy być ostrożnym. To najlepszy sposób. - Elżbieta wzięła szklankę i wypiła. - Wspaniałe! Właśnie tego mi brakowało. Czuję się niemal jak w kawiarni na świeżym powietrzu. A co z papierosami? - Zabrałem wszystkie, jakie były. - Świetnie! Mamy więc to, czego nam potrzeba. - Czy nie powinienem jednak wynieść trochę mebli? - Już cię nie puszczą na górę. Zresztą, cóż byśmy z nimi robili? Nie możemy ich taszczyć ze sobą tam, gdzie dziś znajdziemy nocleg. - Jedno z nas może ich pilnować, a drugie będzie szukało schronienia. Elżbieta potrząsnęła głową i wypiła resztę wódki. W tej samej chwili runął dach jej domu. Mury wydawały się chwiać; potem zerwały się stropy górnych pięter. Zebrani na ulicy mieszkańcy jęknęli. Z okien tryskały iskry. Płomienie lizały firanki. - Nasze piętro jeszcze stoi - powiedział Graeber. - Już niedługo - odparł za nim jakiś mężczyzna. Graeber odwrócił się. - Dlaczego? - A dlaczego panu miałoby się lepiej powodzić niż nam? Na tym piętrze mieszkałem przez dwadzieścia trzy lata, młody człwieku. Teraz pali się. Dlaczego pańskie miałoby ocaleć? Graeber spojrzał na mężczyznę; był chudy i łysy. - Myślałem, że to kwestia przypadku, nie moralności. - To kwestia sprawiedliwości. Jeśli pan wie, co to znaczy! - Niezbyt dokładnie. Ale nie moja w tym wina. - Graeber uśmiechnął się złośliwie. - Ma pan widocznie ciężkie życie, jeśli pan jeszcze w to wierzy. Nalać panu wódki? To bardziej pomaga niż oburzanie się. - Dziękuję! Niech pan sobie zatrzyma swoją wódkę! Będzie panu potrzebna, kiedy się pańska buda zawali. Graeber odstawił butelkę. - Może pójdziemy o zakład, że się nie zawali. - Co? - Pytam, czy chce się pan o to założyć? Elżbieta roześmiała się. Mężczyzna z łysiną był oburzony. - Pan chce iść o zakład, lekkomyślny durniu? A pani jeszcze się z tego śmieje? Doprawdy, daleko zaszliśmy! - Dlaczego nie miałaby się śmiać? - spytał Graeber. - Lepiej śmiać się niż płakać. Zwłaszcza że ani jedno, ani drugie nic nie pomoże. - Powinniście się modlić! Ściana górnego piętra runęła do środka i przebiła strop nad mieszkaniem Elżbiety. Pani Lieser szlochała spazmatycznie pod swoim parasolem. Rodzina przy kuchennym stole gotowała kawę zbożową na maszynce spirytusowej. Kobieta w czerwonym pluszowym fotelu rozpostarła gazety na oparciach, aby osłonić fotel przed deszczem. Dziecko w kołysce krzyczało. - Oto koniec naszej dwutygodniowej przystani - powiedział Graeber. - To sprawiedliwość! - oświadczył łysy z satysfakcją. - Trzeba się było założyć, byłby pan wygrał. - Nie jestem materialistą, młody człowieku. - Dlaczego więc lamentuje pan z powodu mieszkania? - To był mój dom. Nie rozumie pan? - Nie, nie rozumiem. Niemiecka Rzesza zbyt wcześnie uczyniła ze mnie podróżnika. - Powinien pan być za to wdzięczny. - Łysy przejechał ręką po ustach i przełknął ślinę. - Zresztą, teraz nie miałbym nic przeciwko szklance wódki. - Ale teraz już pan nie dostanie. Lepiej niech się pan pomodli. Płomienie buchały z pokoju pani Lieser. - Biurko się pali - szepnęła Elżbieta. - Biurko denuncjantki z całą zawartością. - Miejmy nadzieję. Wylałem na nie butelkę nafty. Co teraz zrobimy? - Poszukamy sobie jakiegoś schronienia. A jeśli nic nie znajdziemy, prześpimy się gdziekolwiek na ulicy. - Na ulicy albo w parku. - Graeber popatrzył na niebo. - Od deszczu mamy płachtę brezentową. Nie najlepsza to ochrona, ale może znajdziemy jakiś daszek. Co zrobimy z fotelem i książkami? - Zostawimy je tutaj. Jeżeli jutro rano jeszcze tu będą, pomyślimy, co dalej z nimi robić. Graeber zarzucił na ramiona tornister i tłumok z pościelą. Elżbieta wzięła walizki. - Daj mi je - powiedział. - Jestem przyzwyczajony do dźwigania. Górne piętra obu sąsiednich domów runęły. Płonące kawałki drzewa rozprysnęły się na wszystkie strony. Pani Lieser pisnęła i podskoczyła; rozżarzony węgielek przeleciał nad odgrodzoną ulicą i trafił ją w twarz. Teraz | płomienie trysnęły także z pokoju Elżbiety. Potem zerwał się sufit. - Możemy iść - powiedziała Elżbieta. Graeber popatrzył na okno. - To były dobre dni. - Najlepsze. Ale już chodźmy. Blask ognia czerwono oświecał twarz Elżbiety. Szli między krzesłami. Większość ludzi siedziała w milczeniu, zrezygnowana. Jakiś mężczyzna położył obok krzesła paczkę książek i czytał. Dwoje przytulonych do siebie staruszków przycupnęło na bruku. Nakryli się peleryną i wyglądali jak smutny nietoperz o dwóch głowach. - To jednak dziwne, jak łatwo człowiek rozstaje się z czymś, o czym wczoraj jeszcze myślał, że nie będzie mógł się od tego oderwać - powiedziała Elżbieta. Graeber raz jeszcze spojrzał za siebie. Piegowaty chłopiec, który zabrał filiżankę, rozsiadł się w biedermeierowskim fotelu. - Ukradłem teczkę pani Lieser, podczas gdy ona biegała tam i z powrotem. Pełno w niej papierów. Rzucimy ją gdzieś w ogień. Może uratuje to kogoś przed obozem koncentracyjnym. Elżbieta skinęła głową. Nie obejrzała się już. Graeber długo pukał. Wreszcie potrząsnął drzwiami. Nikt nie otwierał. Wrócił do Elżbiety