To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Oto moja twierdza - mogłem powiedzieć. - Fornirowany mur obronny z dwiema flankami: napoczętą ryzą i stosem rękopisów. A na przedpolu papierowe kule. I mam za sobą bez mała pięć miesięcy wojny, swojej prywatnej wojny z plikiem czystych kartek i z opornym długopisem. Ta wojna rozgorzała w kwietniu tego roku, od dnia, w którym Leslie wieczorem, po wyjściu z pokoju Nepa, oświadczyła wstrząśnięta: „On się rozdzielił. To już nie jest Nep. On... Oni... To nigdy nie było Nepem. Nie chcę go więcej widzieć". Nie spaliśmy wtedy do rana; rano moja żona zażyła leki uspokajające, a ja w piżamie usiadłem na stopniach ganku. Szczękałem zębami z zimna i patrzyłem na świt szarzejący po tej nocy, po której - cóż za paradoks - czułem się zrelaksowany. Byłem odprężony, rozumowałem jasno, i chociaż nie jestem ulubieńcem muz i z reguły nie unosi mnie natchnienie - kiedy zmarznięty kuliłem się tak pod pergolą, ulitowano się nade mną na Parnasie. W ciągu tych kilkunastu minut forma i przede wszystkim treść przyszłej powieści nabrały w moim umyśle wyraźnych kształtów. Dosyć ostro wziąłem się do roboty, do wojaczki z tą tak zwaną materią literacką, usiłując zmazać hańbę minionych szesnastu miesięcy, kiedy to zamiast stosu rękopisów rosły moje zaległości. Bo od szesnastu miesięcy, od czasu, jak Leslie i ja „opuściliśmy obóz readaptacyjny, gdzie przez sześć tygodni przywracano nas Ziemi po naszej podróży na Trytona", daremnie zmagałem się z własną nieporadnością. Fanaberie i urojenia mojej żony, jej wyjazdy do klinik w Zurychu, konsultacje z doktorem Rettmanem, nasze częste kłótnie - wszystko to dodatkowo utrudniało mi pracę. Dopiero ten krytyczny kwietniowy wieczór poprawił sytuację w naszym domu i stał się dla mnie natchnieniem. Nie „Ziemia" i „Kosmos" - myślałem skulony na stopniach ganku - ale „Kosmos" i „Ziemia". - Ta z pozoru niepoważna myśl, śmiesząca swoją błahością, zawierała w istocie nową koncepcję mojej książki. - Do diabła - rozważałem dalej - z „Osculorem", z naszym miodowym miesiącem, wojażowaniem po świecie, urządzaniem chałupy, z Emmeliną, Braggiem, z zauroczeniem Leslie i koktajlem Morning glory. Kogo to obchodzi? Kompozycyjną osią części pierwszej powinien być Tryton, części drugiej... konsekwencje naszej wyprawy na ten księżyc, czyli Nep, który będąc kluczem zagadki, jednocześnie odegrałby w tej powieści rolę postaci alegorycznej. A może... „Kosmos", „Ziemia" i „Kosmos"? Miałem mnóstwo notatek dotyczących mojego pożycia z Leslie w okresie między naszym pobytem w obozie readaptacyjnym a tą nieprzespaną nocą w kwietniu, co w znacznej mierze rozwiązywało sprawę „Ziemi". Sprawa „Kosmosu" wyglądała gorzej. W zasięgu oddziaływania grawitacyjnego Trytona nasz „A-cer II" znajdował się nie dłużej aniżeli pięć godzin, na jego powierzchni - zaledwie sto czterdzieści siedem minut, z których, na domiar, nie potrafiłem się rozliczyć dokładnie, czym doprowadzałem do rozpaczy ekspertów OKSZ. - Więc ciało Nevilla - indagowali mnie - leżało pół kilometra od tamtego statku? - Tak - odpowiadałem. - U podnóża czarnego wzniesienia? - Tak. - W pobliżu łazika? - Tak. Ósmego bądź dziewiątego dnia przewodniczący komisji, wielki mężczyzna, taki jakich podejrzewam, że rozzłoszczeni mogą bez wysiłku rzucić w człowieka stołem albo szafą - potrząsnął przede mną moim dziennikiem czynności. - Przecież dosłownie to samo napisał pan tutaj! - Możliwe - odrzekłem. - Nie pamiętam. - Ale chyba pamięta pan, że te notatki robił pan zanim wylądowaliście na Trytonie? - Tak, to pamiętam. Z tych stu czterdziestu siedmiu minut pamiętałem też zaciśnięte wargi Leslie, kiedy wkładała skafander kosmiczny, światła łazika tańczące po szaro-fioletowych nierównościach i lśniących jak rtęć kałużach, reflektory tamtego „Acera II", które oświetlały miejsce, gdzie leżał skuty mrozem trup Nevilla, i w tamtej sterowni uśmiech aktorki buchający z ekranu nad opuchłymi zwłokami Epsteina, spazmatyczny oddech mojej żony i jej bezładne przekleństwa, a potem jej równie bezładny meldunek posłany na Ziemię, kiedyśmy na pledzie zanieśli do komory anabiotycznej tę gnijącą galaretę w rozdętym ubiorze kompensacyjnym. - Jakie to ma znaczenie? - spytałem. - Jakie to ma znaczenie, czy Nevill leżał na brzuchu czy jajami do góry? Chcieliście tam tylko posprzątać i myśmy posprzątali. - Proszę się uspokoić, panie Cesara - rzekł przewodniczący