To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Stoner urwał na chwilę, potoczył wzrokiem po siedzących przy stole i znów spojrzał na Lightstone'a. Jego mięsista twarz przybrała poważny wygląd. — Chcesz z nami zagrać, Henry? 3 Niedziela, 2 grudnia Kot wyczuł ich obecność niemal pół godziny temu, ale dopiero teraz zdecydował się w końcu ukazać. Wysunął potężny łeb zza maskującej gęstwiny żółtych kwiatów i szerokich liści mangowca i zweryfikował ślepiami to, co jego o wiele czulsze uszy i nos sygnalizowały mu już od dawna. Zobaczył pięć dwunożnych istot ludzkich: cztery na drzewie, jedną na ziemi. Gdyby tygrysy bengalskie potrafiły się uśmiechać, bestia ukryta za żółto-zieloną kurtyną na pewno by się uśmiechnęła. Odebrany matce i wywieziony z ojczystych Indii w drugim roku życia, przez sześć długich i szarpiących nerwy lat niewoli olbrzymi samiec doznawał cierpień z rąk tych stworzeń. Sześć długich lat spędzonych w małych, ciasnych klatkach, gdzie mógł tylko chodzić tam i z powrotem, warczeć na znienawidzonych prześladowców, czekać, aż powiązane łańcuchami barierki wreszcie ustąpią, rozerwane dzikimi wybuchami wściekłości. Pręty wyginały się, lecz trzymały, a on widział, jak te kruche istoty kulą się wbrew sobie i cofają, widział, jak pod wpływem instynktownego strachu rozszerzają im się oczy. Przez sześć lat cierpiał z nieugiętą cierpliwością i czekał na tę jedną, jedyną chwilę — doczekał się jej niecałą godzinę temu. Masywne stalowe drzwi podniesiono nagle do góry i oto ujrzał przed sobą długi, wąski korytarz wychodzący na rozległą równinę porośniętą krzewami i drzewami, korytarz prowadzący na wolność, której już prawie nie pamiętał, a która przez te wszystkie lata stanowiła główną siłę napędową jego egzystencji. I kiedy moment ów nadszedł, tygrys zawahał się tylko na ułamek sekundy, a później skoczył na pokrytą trocinami ziemię. Napiął niewiarygodnie potężne mięśnie, wysunął straszliwe pazury, w gardłowym, mrożącym krew w żyłach ryku odsłonił przerażające kły i okrutnymi, żółtymi ślepiami omiótł teren w poszukiwaniu pierwszej istoty ludzkiej, gotowej popełnić fatalny błąd, usiłując zapędzić go z powrotem do znienawidzonej klatki. Dostrzegł ich kilka — obserwowały jego uwolnienie zza wysokiego, bezpiecznego płotu. Przeszył je dzikim, pełnym nadziei spojrzeniem. Wszystkie, po kolei. Lecz żadna z nich nie okazała się na tyle głupia, by przeskoczyć ogrodzenie i stawić mu czoło, więc był teraz wolny, mógł polować, zabijać, rozdzierać te kruche, dwunożne stworzenia na strzępy, jedno po drugim. — Jest tam! — szepnęła Lisa Abercombie, aż za dobrze zdając sobie sprawę, że jej zazwyczaj spokojny, nawykły do wydawania poleceń głos jest zdławiony i chrapliwy od nerwowego podniecenia, jakiego nie czuła od czasów dzieciństwa. — Gdzie? — wyszeptali jednocześnie doktor Reston Wolfe i doktor Morito Asai. — Po prawej, w mangowcach — odrzekła Lisa Aber combie, z trudem kontrolując głos. Lekko trzęsącą się ręką odgarnęła ze spoconej twarzy kosmyk włosów i wyregulowała ostrość słabej lornetki. Siedzieli na drzewie, na wysokości sześciu i pół metra. Pień miał metr średnicy, a najniższe gałęzie rosły co najmniej trzy i pół metra nad ziemią. Drzewo otaczała wysoka do pasa zapora z dębowych desek, wzmocniona taką liczbą żelaznych prętów, że powstrzymałaby słonia-samotnika. Tygrys wiedział, gdzie są, więc nie było właściwie powodu mówić szeptem. Ale ponieważ platforma obserwacyjna, która rankiem wydawała się tkwić na tak bezpiecznej wysokości, teraz sprawiała wrażenie niedopuszczalnie kruchej i zawieszonej o wiele za nisko, czuli instynktowną potrzebę zachowania ciszy. Czuli się tym gorzej, że mieli przerażającą świadomość faktu, iż prawie trzystukilogramowy tygrys ich nienawidzi. Wszystkich i każdego z osobna. Bo kiedy potężna bestia rzucała się raz po raz na stalową siatkę, chcąc rozerwać ukryte za nią łańcuchy, każdy z nich widział w jej wściekłych, żółtych ślepiach błysk rozmyślnej furii. — Widzę go. — Reston Wolfe kiwnął głową i znów zerknął nerwowo na strzelbę Toma Franka wspartą o tylną ściankę platformy. Choć czuł, że belki podtrzymujące ich stanowisko są równie mocne jak z rana, w tej chwili oddałby wszystko, żeby mieć w rękach swój Weatherby Magnum kalibru jedenaście milimetrów. Dopiero teraz zrozumiał — wcześniej zrozumieć tego nie mógł — że wysokość oraz zapora z dębowych desek ani na moment nie powstrzymają tego straszliwie niebezpiecznego zwierzęcia, które częściowo ukryte w gęstwinie mangowców, obserwowało ich zimnymi, nieubłaganymi i pozbawionymi cienia litości ślepiami. Jak gdyby wyczuwając ich strach, wielki kot otworzył szeroko paszczę, pokazał błyszczące, żółtawobiałe kły i zaryczał. Korony drzew rozbrzmiały grzmiącym, dzikim echem. Po grzbietach czterech obserwatorów skulonych sześć i pół metra nad ziemią przeszły zimne ciarki. Doktor Reston Wolfe prawdopodobnie nie wiedział, że jego kariera i życie spoczywają w rękach kobiety, która delektuje się intensywnością niebezpiecznej przygody. Gdyby bowiem wiedział, gdyby naprawdę rozumiał istotę sił, jakie kierują kobietami takimi jak Lisa Abercombie, byłby zmuszony uznać, że zrobiono z niego kozła ofiarnego. Tego zaś samowystarczalny biurokrata Wolfe nigdy by nie zniósł