To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Niech pan przysunie się bliżej. Jeżeli będę musiał pana w końcu zastrzelić, to umrze pan wyleczony. Heyst zrobił krok naprzód pod naciskiem lufy rewolweru opartej o jego plecy. Czuł ją wyraźnie, ale nie czuł ziemi pod nogami. Stopień za stopniem weszli zwolna po schodach, lecz Heyst wcale sobie z tego sprawy nie zdawał. Niepewność wdarła się do jego duszy — niepewność w nowej postaci, bezkształtna i ohydna. Zdawało mu się, że ogarnia go całego, że przenika mu do członków i rozchodzi się po wnętrznościach. Zatrzymał się nagle na myśl, że człowiek, który doświadcza podobnego uczucia, nie ma po co żyć na świecie — a może już wcale nie żyje. Dom, las, polanka — wszystko drżało nieustannie; ziemia, a nawet i niebo wstrząsały się ciągle i jedyną nieporuszoną rzeczą w dygocącym wszechświecie było wnętrze oświetlonego pokoju, a w nim kobieta w czerni, siedząca w świetle ośmiu świec. Padał na nią jaskrawy, nieznośny blask, od którego bolały oczy; ten blask zdawał się przepalać mózg Heysta promieniami piekielnego żaru. W chwilę później olśniony jego wzrok dostrzegł Ricarda siedzącego opodal, na podłodze i zwróconego plecami do drzwi, ale niezupełnie; widać było z boku jego podniesioną twarz i oczy zapatrzone w nieprzytomnym uniesieniu i zachwycie. Chwyt twardych szponów pana Jonesa odsunął Heysta nieco w tył. Wśród huku grzmotów, które wzbierały potężnie i znów ginęły w dali, Jones szepnął mu szyderczo do ucha: „Naturalnie!” Wielki wstyd ogarnął Heysta — bezsensowne i obłąkane poczucie winy. Jones ciągnął go wciąż dalej w mrok werandy. — To jest coś poważnego — mówił sącząc upiorny jad prosto do ucha Heysta. — Musiałem nieraz zamykać oczy na drobne jego wybryki; ale to jest coś poważnego. Znalazł swoją bratnią duszę. Dusze cuchnące błotem, bezwstydne i przebiegłe! I ciała także z błota — z rynsztokowego błota! Mówię panu, że nie nam mierzyć się z podłym motłochem. Nawet ja dałem się prawie nabrać! Prosił mię, aby pana zatrzymać, póki nie da sygnału. Nie pana będę musiał zastrzelić, ale jego. Nie zniósłbym go teraz przy sobie nawet pięciu minut. Potrząsnął z lekka ramieniem Heysta. — Gdyby pan nie wspomniał przypadkiem o tej istocie, nie dożylibyśmy obaj świtu. Zabiłby pana wychodzącego ode mnie — u stóp schodów — a potem przyszedłby i wsadziłby mi ten sam nóż między żebra. On nie ma przesądów. Im podlejsze pochodzenie, tym większa swoboda tych prostych natur! Wciągnął ostrożnie świszczący dech i szepnął z niepokojem: — Przejrzałem go na wskroś; widzę teraz, że o mało co nie wystrychnął mnie na dudka. Wyciągnął szyję, aby zajrzeć bokiem do pokoju. Heyst zrobił także krok naprzód pod lekkim naciskiem tej szczupłej ręki obejmującej mu ramię cienką, kościstą obręczą. — Patrz pan! — plótł cieniutkim głosem, z upiorną poufałością szkielet zwariowanego bandyty prosto do ucha Heysta. — Patrz pan na tego prostodusznego Acisa, który całuje sandały nimfy, zanim dobierze się do jej ust! Zapomniał o wszystkim i nie słyszy groźnej fujarki Polifema rozlegającej się już blisko — gdybyż ją mógł usłyszeć. Niech pan się trochę pochyli. XII Ricardo wrócił jak na skrzydłach do domku Heysta i zastał Lenę czekającą już na niego. Gdy ujrzał ją — całą w czerni — radosne jego uniesienie ustąpiło natychmiast trwożnej, drżącej uległości wobec jej bladej twarzy i spokoju nieruchomej postaci — spokoju wprost zdumiewającego dla Ricarda, który miał już sposobność doświadczyć siły jej członków i nieugiętego ducha. Po odejściu Heysta Lena wyszła ze swego pokoju i usiadła pod portretem, aby czekać na powrót mężczyzny zwiastującego przemoc i śmierć. Gdy podnosiła kotarę, przejęła ją wielka troska płynąca ze świadomości, że jest nieposłuszna ukochanemu — troska złagodzona przez uczucie, którego doznawała już dawniej: ogarnęła ją łagodna fala przejmującej słodyczy. Postępowanie Leny nie było wyniklem przelotnego impulsu; uległa wpływom głębszym i potężniejszym, choć mniej określonym. Nie kierowała nią wola, ale jakaś siła bardziej istotna, która znajdowała się jakby poza nią. Lena nie opierała się na żadnych konkretnych danych; nie obmyśliła żadnego planu. Widziała przed sobą tylko jeden cel — rozbrojenie śmierci, dzikiej, nagłej, niepoczytalnej, śmierci czyhającej na człowieka, do którego należała; a śmierć była wcielona w nóż, gotów ugodzić go w serce. Nie wątpiła wcale, że grzechem było rzucenie się w jego ramiona. Wiedziona natchnieniem, które zstępuje czasem z góry na przeciętnych ludzi — dla ich dobra lub zła — rozumiała, że uczucie Heysta dla niej jest tylko gwałtownym i szczerym porywem ciekawości i współczucia — rzeczy przemijających. Nie znała go. Gdyby miał odejść od niej i zniknąć na zawsze, ale zrobiłaby mu żadnej wymówki i nie miałaby do niego żalu, gdyż pozostawiłby jej coś niezmiernie rzadkiego i cennego — poczucie, że przez swą, odwagę zasłużyła na jego uściski, ocalając mu życie. Teraz pochłaniała ją tylko jedna sprawa: jak zdobyć nóż Ricarda, znamię i symbol skradającej się śmierci — i to było przyczyną jej drżenia, rumieńców oblewających ją warem i zimnych dreszczy. Ręce Leny trzęsły się z niecierpliwością, spragnione tego strasznego przedmiotu, który raz zobaczyła i którego nie mogła zapomnieć. Wyciągnęła instynktownie ręce nagłym ruchem I Ricardo stanął jak wryty między drzwiami i krzesłem, na którym siedziała — stanął z bezwzględnym posłuszeństwem zdobytego mężczyzny, którego cierpliwość jest niewyczerpana. Jego uległość zmieszała Lenę. Słuchała namiętnych uniesień Ricarda, straszliwych zachwytów i okropniej szych jeszcze wyznań miłosnych. Potrafiła nawet spojrzeć mu prosto w oczy — skośne, ruchliwe oczy, błyskające dzikim pożądaniem. — Nie! — mówił już spokojniej, wyrzuciwszy z siebie ognisty potok słów, w którym najdziksze miłosne zaklęcia zlewały się z zalotnymi błaganiami. — Więcej już na to nie pójdę. Zaufaj mi. Przecież mówię rozsądnie. Patrz, jak spokojnie bije mi serce. Było dziś tak z dziesięć razy, że kiedy ty, ty, ty! stanęłaś przede mną w myśli, zdawało mi się, że serce roztrzaska mi żebra albo wyskoczy przez gardło. Zakołatało się na śmierć moje serce czekając na ten wieczór, na tę chwilę