To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

A czy kasjerzy nie powinni być lepiej zabezpieczani? — rozmyślał Maigret. — Czy to dobrze, że powierza się przenoszenie wielkich, milionowych sum jednemu człowiekowi, najwyżej dwóm kursującym stale po tej samej trasie, dostępnej praktycznie dla każdego? No tak, ale wszelkie inne sposoby pociągają za sobą koszty. A jeśli chodzi o samochody — czy powinno się je zostawiać na skraju chodnika, często z nie zamkniętymi drzwiczkami, a czasami nawet z kluczykiem w stacyjce? Przecież samochód dużo kosztuje, czasem wart jest tyle co średniej wielkości apartament w mieście lub willa za miastem! Jakże często właściciele sami nie pilnują należycie cennych przedmiotów stających się łatwym łupem złodzieja! A portfel z dużą sumą pieniędzy? A kolia brylantowa7 Kradzieże tego typu właściwie nie powinny obchodzić komisarza Maigreta. To nie jego resort. A w ogóle, jeśli policja ma być tylko — narzędziem… Mimo tych nie pozbawionych goryczy rozmyślań Maigret postanowił nie zwlekając udać się na ulicę Mouffetard. Dzień był mroźny, lecz w tej dzielnicy panował taki sam ruch jak zawsze; handel na straganach, w kramikach i w jatkach był bardzo ożywiony. O dwa domy od ulicy Saint Medard znajdowała się piekarnia, a nad nią niskie okna półpiętra. Dom był stary, wąski, z fasadą pomalowaną na żółto. Z głębi podwórka dobiegał huk młota bijącego o kowadło. Maigret wspiął się po schodach, opatrzonych sznurem zamiast poręczy, i po chwili zapukał do drzwi. Wewnątrz rozległy się ciche kroki. — To ty? — dał się słyszeć głos i jednocześnie szczęknęła zasuwa. Ta stara kobieta jeszcze bardziej przez ten czas przytyła, głównie od pasa w dół. Ramiona miała nawet dość wąskie, twarz pociągłą, biodra natomiast szerokie, rozrośnięte do tego stopnia, ze chodzenie musiało sprawiać jej trudność. Zaskoczona, rzuciła na wchodzącego Maigreta pełne niepokoju spojrzenie, które dobrze znał, charakterystyczne dla ludzi, którzy żyją w ciągłym strachu. — Znamy się, prawda?… Pan tu już przychodził… Chwileczkę… — Komisarz Maigret — mruknął, wchodząc do pokoju. Było tu bardzo ciepło i pachniało czymś smakowitym: chyba dusiło się jakieś mięso, może z jarzynami. Gulasz? Potrawka? — Tak, tak, poznaję… Przypominam sobie… Co pan ma do niego… tym razem? W jej głosie nie było wrogości, wyczuwało się raczej rezygnację, fatalistyczne poddanie się losowi. Podsunęła mu krzesło. Na fotelu, obciągniętym wytartą skórą, jedynym w tym pokoju, leżał mały piesek o rudej sierści. Szczerzył ostre ząbki i warczał głucho, a siedzący na oknie kot, biały w kawowe cętki, ledwo raczył otworzyć zielone ślepia. — Leżeć, Toto!… Po chwili wyjaśniła: — Lubi warczeć, ale nie jest zły… To piesek mojego syna… Wydaje mi się, nie wiem sama dlaczego, że on robi się do mnie podobny… Rzeczywiście, pies miał nieduży łeb, spiczasty pyszczek, cienkie nóżki, ale tułów tak opasły, ze przypominał tuczonego wieprzka. Musiał być już bardzo stary. Zęby miał żółte, rzadko rozstawione. — Jakieś piętnaście lat temu Honoré przyniósł go z ulicy; miał dwie łapki złamane, pewno samochód go potrącił… Sporządził mu łubki z dwóch deseczek i w kilka miesięcy potem to biedne psisko — chociaż sąsiedzi radzili, żeby je uśpić od razu — zaczęło chodzić normalnie… Pokój był niski, dość ciemny, ale uderzający czystością. Służył jednocześnie jako kuchnia i jadalnia, z okrągłym stołem pośrodku, ze starym kredensem pod ścianą i z holenderską kuchenką, taką jakich już teraz nie spotyka się prawie nigdzie. Cuendet kupił zapewne tę kuchenkę na pchlim targu albo u handlarza starzyzną i sam ją odnowił; lubił majsterkować. Płyta była rozpalona do czerwoności, a w lśniącym miedzianym rondlu perkotało ragout, sądząc po zapachu chyba baranie. Z ulicy dobiegał gwar i hałas i Maigret przypomniał sobie, ze podczas swej ostatniej wizyty zastał starą siedzącą przy oknie, z łokciami na parapecie: widocznie latem spędzała tak czas aż do zmierzchu, wpatrując się w ruchliwy tłum przy ulicy Mouffetard. — Słucham pana, panie komisarzu. Zachowała przeciągły akcent swego rodzinnego kraju. Nie siadła naprzeciwko niego, tylko stała, tak jakby w defensywie. — Kiedy widziała pani syna ostatnio? — Proszę mi wpierw powiedzieć: znów jest aresztowany? Po sekundzie wahania Maigret odpowiedział — nie skłamał zresztą: — Nie. — A więc znaczy, że go poszukujecie. Wobec tego powiem od razu: jego tu nie ma. Może pan przeprowadzić rewizję w całym mieszkaniu, kiedyś już pan to robił. Zobaczy pan, że nic się nie zmieniło, chociaż to już minęło dziesięć lat… Wskazała przez otwarte drzwi na mały salonik, z którego zapewne nie korzystano nigdy, zagracony nikomu nie potrzebnymi bibelotami, serwetkami, licznymi fotografiami w ramkach — jak to często bywa w drobnomieszczańskich mieszkaniach, w którym jeden pokój musi być od święta, na pokaz. Komisarz pamiętał: w dwóch pokojach okna wychodziły na podwórko, jeden z nich, z żelaznym łóżkiem pośrodku, należał do tej starej, drugi, nie mniej skromnie urządzony, może tylko nieco wygodniejszy, do jej syna. Z piekarni na parterze dolatywał zapach gorącego chleba i mieszał się ze smakowitą wonią baraniego ragout. — Nie poszukuję go, madame Cuendet — rzekł Maigret z powagą i z pewnym wzruszeniem w głosie. — Chciałbym tylko wiedzieć… Zrozumiała w oka mgnieniu, raczej może wyczuła; w jej oczach błysnął strach. — Jeżeli pan go nie poszukuje i jeżeli pan go nie aresztował, to znaczy… Włosy miała rzadkie na głowie śmiesznie wąskiej. — Stało się z nim… coś złego… Tak?! Maigret spuścił głowę w milczeniu. — Wolałem zawiadomić panią osobiście. — Wypadek? — Nie… Ja… — A więc co? — Pani syn nie żyje, madame Cuendet. Patrzyła na niego twardo, bez jednej łzy w oku, a rudawy piesek, tak jakby zrozumiał, że coś się stało, zeskoczył z fotela i przybiegł do niej, ocierając się o jej grube nogi. — Kto to zrobił? Słowa te wydarły się ze świstem spomiędzy jej zębów, rozstawionych szeroko tak jak u jej warczącego pieska. — Nie wiem. Został zamordowany. — Gdzie? Kiedy? — Śledztwo wykaże. — Zamordowany? — Znaleziono go martwego, dziś nad ranem, w Lasku Bulońskim. Powtórzyła nieufnie, jakby wciąż jeszcze bała się jakiejś zasadzki. — W Lasku Bulońskim? A co on robił w Lasku Bulońskim? W nocy? — Tam właśnie znaleziono ciało. Został zabity, a potem przetransportowany na to miejsce samochodem. — Dlaczego to zrobili? Maigret był cierpliwy, nie chciał jej przynaglać, miał dużo czasu. — Właśnie to pytanie stawiamy sobie i my. W jaki sposób zdołałby na przykład wyjaśnić sędziemu śledczemu Cajou, co go łączyło z Cuendetem? Znał go przecież, widywał nie tylko w swoim gabinecie przy Quai des Orfevres