To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Herold usunął się. Wołoszek postąpił krok do przodu, seneszal i opat zostali z tyłu. Z orszaku wyłonił się Biedrzych ze Strażnicy, zmieniony nie do poznania czarną, ściągniętą skórzanym pasem sutanną. Husycki kaznodzieja dzierżył patenę i złoty, pięknie grawerowany kielich. Wołoszek uniósł prawą rękę. - Przysięgam, że w księstwie od Boga mi danym swobodnie, bezpiecznie i bez przeszkód głoszone będzie słowo Boże. Że Ciało i Krew Chrystusa Pana rozdawane będą wiernym pod postacią obojga chleba i wina wedle reguły Pisma i nauki Zbawiciela. Że papieskim księżom odebrana będzie świecka władza nad bogactwem i dobrem doczesnym, i że dobro doczesne, i bogactwo będzie im odjęte, jako że przeszkadza im żyć, wierzyć i nauczać tak, jak czynił to Chrystus ze swymi apostołami. Że wszystkie grzechy śmiertelne i jawne występki przeciw prawu bożemu karane będą. Tak mi dopomóż Bóg i Święty Krzyż. Skończywszy, książę uklęknął. Biedrzych zbliżył się, podał księciu patenę z hostią, a po niej kielich z winem. Potem oburącz wzniósł naczynie. - Fiat voluntas Tua! - Amen! - odpowiedzieli zgromadzeni. Wołoszek wstał, zgrzytając zbroją. - Załatwione - odwrócił się do stojących najbliżej. - Chodźmy nareszcie coś zjeść. I wypić. Uczta odbyła się u franciszkanów, w refektarzu. Mury znaczyła mozaika pęknięć, a wnętrze wciąż cuchnęło spalenizną. Ale mnisi nalegali, by móc podjąć księcia, wszyscy zaś wiedzieli, dlaczego. Nawrócony na Kielich i wiarę czeską Wołoszek nie krył się z zamiarem wypędzenia z Głogówka księży, prałatów i kolegiackich kanoników. Bracia Mniejsi liczyli, że im pozwoli zostać. Franciszkańscy kucharze samych siebie prześcignęli w kulinarnym mistrzostwie. Na stole pyszniły się cztery ogromne pieczone dziki, każdy nafaszerowany wieprzowiną i kiełbasami. Cztery jelenie. Osiem saren, dwanaście prosiąt, dwanaście cietrzewi, moc szynek, wędzonek, kiszek i półgęsków. Całości dopełniało bogactwo bab, ciast, pierników i mazurków. Środek stołu zajmował upieczony w całości wół z pozłacanymi rogami, ozdobiony wykonanymi ze słoniny inskrypcjami. Jedna głosiła: O IESU, SPECULUM CLARITATIS AETERNAE. Druga, mocno pochlebcza: DEI GRATIA DUX BOLKO HUIUS LOCI BENEFACTOR. Imponująca była też bibenda: cztery beczki wina cypryjskiego, eocemplum czterech pór roku. Dwanaście, jak miesięcy w roku, antałków węgrzyna i win italskich. Mnóstwo - nie chciało się liczyć, lecz zapewne pięćdziesiąt dwie sztuki, tyle co tygodni - konwi win mołdawskich i węgierskich, dzbanów miodu i gąsiorków słynnego kowieńskiego lipca. Czterdzieści dni postu zrobiło swoje. Z najwyższym wysiłkiem wytrzymawszy odmówione przez bladego gwardiana Pater Noster i Benedic Domine, wyposzczeni biesiadnicy rzucili się na jadło i napitek tak, jak jastrząb rzuca się na słonkę, jak Karol Młot rzucił się pod Poitiers na Arabów, jak łabędź rzucił się na Ledę, a byk kreteński na przebraną za krowę Pazyfae. Stół, który z początku przedstawiał się jako cornu copiae, niewyczerpany zasób rogu kozy Amaltei, jął wcale szybko pustoszeć, widokiem ogryzionych kości coraz to bardziej i bardziej przywodząc na myśl rozgrzebane cmentarzysko. Książę Bolko Wołoszek rozpiął knefle wamsu. I beknął. Przeciągle i po pańsku. - Wysilił się - powiedział - zakon żebraczy. Choć koszta ja poniosłem, by ich do szczętu nie rujnować. Złe czasy idą na mnichów i popów. Wszystkich na cztery wiatry przepędzę. Uważaliście gwardiana, jaka gęba blada, jaki kwaśny tam siedzi? Jak się na ścianę gapi, jakby Mane, Tekel, Fares tam zobaczył? Franciszkanów to mi zresztą nawet żal, bo porządni z nich braciszkowie, sami Polacy i Czesi, wierni zasadom świętego z Asyżu. Leczyli chorych, wspomagali nędzarzy, gdzie bieda, gdzie klęska, gdzie nieszczęście, zawsze byli tam, gdzie ich potrzebowano. Żal mi tedy będzie ich wypędzać. Ale cóż, wypędzę. Idzie Nowe, wielkie zmiany, rewolucja, ostatni będą pierwszymi i vice uersa. Niewinni ucierpią na równi z winnymi. Bo idzie Nowe, a co to za Nowe, co nie zaczyna od dania w dupę Staremu. Mam rację, Reynevan? Prawda, bracie Biedrzychu? - Wyście więc - powiedział jeden z polskich gości, Leliwita - są prezbiter Biedrzych ze Strażnicy. - Jam jest - potwierdził Biedrzych, zaprzestając na chwilę dłubania w zębach. - Wyście zaś są Spytek Leliwa z Melsztyna, wojewodzie krakowski. A wy, panie, jesteście Mikołaj Kornicz Siestrzeniec, burgrabia będziński. Jak widzicie, znane są mi nie tylko miana wasze i herby, ale i urzędy. Dozwólcie i mnie przedstawić się urzędem. W wyniku zawartego dziś przymierza i wspólnych działań wkrótce cały Górny Śląsk zostanie opanowany, należał będzie do Taboru, Zygmunta Korybutowicza i obecnego tu księcia Bolesława. Ja zaś będę nosił rangę i tytuł directora, głównego sprawcy placówek Taboru na Śląsku. Wołoszek, świeżo upieczony adept nauk Husa, czujnie rozejrzał się dookoła, sprawdzając, czy nietrzeźwość innych biesiadników pozwala mówić swobodnie. - Podzieliliśmy już, jak baczycie - rzekł do Polaków - Górny Śląsk między siebie. Korybut dostanie Gliwice, taboryci Biedrzycha Niemczę i co tam jeszcze tylko wyrwą biskupowi. Księstwo opolskie, ma się rozumieć, też musi zyskać. I to zyskać dużo. Chcę ziemi namysłowskiej, Kluczborka, Rybnika i Pszczyny. I połowy Bytomia, tej, którą dziś dzierży ten pieprzony Krzyżak, Konrad Biały, biskupa najmłodszy braciszek. Słupy graniczne, jak mi przyrzekano, przesunie się na korzyść zwycięzców. Nuże więc, zwyciężajmy i przesuwajmy! - Może jutro - zaoponował Mikołaj Kornicz Siestrzeniec. - Bom się tak objadł i opił, że ani wstać. - A pojutrze nam w drogę - oświadczył Spytek z Melsztyna. - Nie tak li, panie Biedrzychu? Panie Reynevanie? Wszak razem nam podróżować