To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Żal mu było opuszczać swą nową przyjaciółkę i nowy dom. Gladys Palmer uśmiechnęła się patrząc na niego. Wyglądał teraz o wiele lepiej niż wtedy, gdy się poznali. Zachowywał się swobodniej, weselej, zdawać się mogło, iż ubyło mu lat. Z jego twarzy zniknął ów udręczony, bolesny wyraz, który nie opuszczał jej przez ubiegły rok, choć tego pani Palmer mogła się jedynie domyślać. — W każdej chwili może pan wyskoczyć do Charlemont — powiedziała. — To tylko dwadzieścia minut jazdy samochodem. Nie jestem pewna, czy trasy narciarskie są równie dobre jak w Yermoncie, ale zawsze może pan spróbować. Yermont nie ucieknie; w razie czego pojedzie pan tam później. — Kiedy urok nowości nieco już przygaśnie i uciecha z nowego domu nie będzie tak silnym bodźcem, zatrzymującym go w Shelburne. Gladys Palmer rozumiała to, gdyż znała się na ludziach. — Świetny pomysł — przyznał. — Może przejadę się tam za kilka dni. Doskonale się złożyło, pomyślał. Nawet tereny narciarskie miał tuż pod nosem. Naprawdę znalazł idealne miejsce. Tego wieczoru również długo rozmawiali. Żadnemu z nich nie spieszyło się, by znów zostać sam na sam z własnymi DANIELLE STEEL smutkami i demonami wspomnień. W życiu obojga bylo za wiele żałoby, aby tęsknili do samotności. Charlie pożegnał się dopiero wtedy, gdy zauważył, że pani Palmer lada moment uśnie w fotelu. Ucałował ją delikatnie w policzek, podziękował za kolację i wyszedł, odprowadzany do drzwi sennym spojrzeniem Glynnis. Dotarł do samochodu brnąc po kolana w świeżym śniegu. Niektóre zaspy przy drodze do Deerfield przekraczały wysokość człowieka, bliżej jego zameczku były nawet wyższe. Urzekał go ten widok. Świat wydawał się taki czysty i dobry, kiedy wszystko okrywała kołdra gładkiego białego puchu. Jadąc do domu widział zające kicające przez śnieg i jelenia, który przyglądał mu się ze skraju drogi. Miał wrażenie, jak gdyby wszyscy ludzie zniknęli, a zostały tylko zwierzęta, gwiazdy i anioły. Zostawił samochód w miejscu, skąd nazajutrz mógł się wydostać bez problemu. Resztę drogi przebył pieszo. Przyzwyczaił się już do codziennych spacerów z wszystkimi zakupami. Pożyczone od pani Palmer meble także transportował w ten sposób przy pomocy wynajętych ludzi. Nie przeszkadzało mu to utrudnienie, bo dom wydawał się jeszcze bardziej odcięty od świata i tym bardziej wyjątkowy. Maszerując przez las podśpiewywał pod nosem. Czuł w sobie więcej spokoju, niż było mu dane od bardzo dawna, być może nawet kiedykolwiek w życiu. Zdumiewające, jak dobry okazał się dla niego los — a kto wie, czy nie sama Opatrzność — zapewniając mu miejsce, gdzie mógł leczyć rany, rozmyślać i po prostu być. Charlie od samego początku miał niezachwianą pewność, że ten dom jest właśnie tym, czego mu trzeba. Kiedy przekręcił mosiężny klucz w zamku i wszedł do środka, poczuł ten sam podniosły nastrój co zawsze. Miał wrażenie, że radość, która kiedyś wypełniała pałacyk, przetrwała dwa wieki i wciąż tu gościła. Charles nie znajdował w tym nic dziwnego czy choćby odrobinę niesamowitego. Nawet późną nocą dom wydawał się pełen światła, miłości i ciepła. Nie sprawiał tego tylko kolor ścian, kształt pokoi czy widok z okien, lecz aura, DUCH którą tu wyczuwał. Jeśli nawet mieszkały tu duchy, były to dobre duchy i nie widział powodu, by się ich bać. Wchodząc wolno po schodach myślał o pani Palmer. Niewiarygodnie ją polubił i chciał zrobić jej jakąś miłą niespodziankę. Planował namalować obraz, może widok doliny z okna sypialni. Pogrążony w dumaniach, wszedł do pokoju i przekręcił kontakt. Gdy zabłysło światło, wzdrygnął się nerwowo. Pod oknem stała kobieta w długiej białej sukni i z uśmiechem wyciągała do niego rękę. Miała długie kruczoczarne włosy, skórę jasną niczym kość słoniowa i uderzająco niebieskie oczy. Wyglądała tak, jakby zaraz miała coś powiedzieć. Rozmyśliła się jednak, cofnęła i zniknęła za zasłoną. Charles nie wątpił, iż widział istotę z krwi i kości. Być może dom miał opinię nawiedzanego przez duchy i ktoś wpadł na idiotyczny pomysł, żeby go nastraszyć. — Halo — powiedział głośno, czekając, aż kobieta wyjdzie zza firanki. Kiedy się nie pokazała, doszedł do wniosku, że pewnie jej wstyd. Powinna się wstydzić; doprawdy głupi kawał, zwłaszcza w Boże Narodzenie. — Halo — powtórzył, tym razem głośniej. — Kim pani jest Podszedł bliżej i jednym zamaszystym ruchem odciągnął zasłonę. Nikogo nie zobaczył. W pokoju panowała absolutna cisza. Okno było otwarte. Charlie miał pewność, że zamknął je wychodząc, na wypadek gdyby podczas jego nieobecności znów zaczął padać śnieg. Mógł się jednak mylić i zapomniał je zamknąć. Podszedł do drugiego okna. Nie chciał, żeby miejscowi panoszyli mu się w domu i stroili sobie z niego żarty. Rygle były bardzo stare i podejrzewał, że wystarczy je mocno pchnąć, żeby dostać się do środka. Dzięki starannej konserwacji zachowała się oryginalna stolarka, okucia, a nawet ręcznie wykonane szyby w oknach — widać w nich było płynne, nieregularne zgrubienia. W ciągu ostatnich dwustu lat wprowadzono tu jedynie elektryczność i kanalizację, ale nawet te instalacje nie należały do najnowszych. Gladys kazała je założyć na początku lat pięćdziesiątych. Charlie przyrzekł, że je skontroluje. Ostatnią rzeczą, jakiej mogli sobie życzyć, było jakieś spięcie i wywołany przez nie pożar, który mógłby 73 DANIELLE STEEL ten cenny zabytek. Teraz jednak Charliego inte-reiiowiiła wyłącznie kobieta, którą widział w sypialni. W zakamarkach umysłu majaczyło mu wspomnienie jej urody. Zajrzał za wszystkie zasłony, do łazienki i do szaf, lecz nigdzie jej nie znalazł, a mimo to przemierzając pokój miał uczucie, że nie jest sam. Działo się tu coś dziwnego: miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. — Co pani tu robi — spytał poirytowany i posłyszał za sobą szelest jedwabiu. Obrócił się szybko chcąc ją przyłapać, ale nie zobaczył nikogo, a potem nagle poczuł, iż ogarnia go dziwny spokój, jak gdyby ją rozpoznał. Już nie wierzył, że to zwykła kobieta, która weszła przez francuskie okno. — Sara — szepnął, czując się jak głupiec. A jeśli to nie ona Jeśli jutro w miasteczku wszyscy będą konać ze śmiechu, słysząc, jakim naiwniakiem okazał się Charles Waterston... Nie, to nie żart, pomyślał. Czuł jej obecność. Wiedział od Gladys, że instynktownie wybrał sobie pokój, w którym dawniej mieściła się sypialnia kochanków, w którym Sara dzieliła z Frangois łoże i rodziła jego dzieci. Stał nieruchomo, rozglądając się wokół, lecz nie widział nikogo. W sypialni panowała niezmącona cisza