To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Reszta stała nieopodal, Ann mocno przytulona do jego boku. Tkwili zupełnie nieruchomo, z trudem łapiąc oddech przez konwertery tlenowe. Znajdowali się na platformie, na której każdy z nich stawiał swoje pierwsze kroki w mentalnym podróżowaniu. Wydawali się być zawieszeni w powietrzu, jako że ziemia była trzy metry niżej. Minęła dłuższa chwila, zanim ktokolwiek z nich był w stanie zrobić krok. Świat pod nimi pocił się i drżał, budząc się z wolna w gorączce istnienia. Olbrzymie wstęgi deszczu zacinały w twarz planety, bardziej przypominając spływające pionowo rzeki niż zwykłe ulewy. Deszcz miał postać rzadkiego pokostu. - Kryptozoik! Niestety, wybraliśmy dżdżysty dzień - oświadczył Silverstone, uśmiechając się niewyraźnie. Poniżej, pośród dzikiego rozgardiaszu skał, kotłowała się woda. Wszędzie, na monstrualne czarne zębiska, spływały wściekłe strugi, szukając miejsca ucieczki - wyzwolenia. Mimo nieustannie spadających z góry coraz to nowych pokładów wody, nigdzie nie było ani śladu piany. W całym tym odrażającym miejscu wyróżniała się tylko jedna rzecz. Była to szeroka szczelina, rozdzierająca na dwie części skalny monolit, przecinająca jego kopułę niczym ostrze siekiery wbitej w czaszkę. Z tego rozcięcia wylewało się, a raczej wystrzeliwało, jeszcze więcej wody, tryskając w dzikiej furii wśród obłoków pary, pokrywając krajobraz swoim żółciowym wyziewem. Żółta ciecz przechodziła w brąz pośród czarnych, bazaltowych skał. Na nieboskłonie poruszały się podobne ciemnobrązowe flagi - pionowo ponad głowami toczył się wyścig chmur. Nigdzie nie było choćby najmniejszego śladu sugerującego istnienie słońca. Widać było jedynie szereg jaśniejszych bądź ciemniejszych plam, z których opadała lub bezskutecznie próbowała opaść, unosząca się w powietrzu wilgoć. Podróżnicy nie byli w stanie stwierdzić, czy znajdują się nad stałym lądem, czy też nad przyszłym dnem morza - którakolwiek z tych koncepcji nie miała i tak zbyt dużego znaczenia. Wysokość, na jakiej się unosili, dobrze wyrażała deliryczny stan ziemi, unoszącej się i opadającej. - Nie możemy tutaj zostać - powiedziała Ann. Co do tego chyba wszyscy byli zgodni. Ponownie weszli w fazę przesunięcia. Pięć razy powtarzali proces wejścia i wyjścia, za każdym razem brnąc głębiej w przerażające eony, zawsze jednak przemieszczając się ku okresom, w których Ziemia była jakby obcą planetą - z atmosferą będącą mieszanką metanu i amoniaku, śmiercionośną dla ludzkich płuc. Oni sami byli zaledwie nieskończenie małymi cząsteczkami pyłku w tym wielkim oceanie. Bush zauważył, że reszta towarzystwa intonowała po cichu procedurę Wenlocka, jakby to była modlitwa. Na nich wszystkich swoje piętno odcisnął terror nieznanego czy też niemożliwego do poznania - era kryptozoiczna stanowiła około pięciu szóstych całego geologicznego czasu istnienia Ziemi. Za każdym razem przesuwali się w czasie o jakieś dziesięć milionów lat, jednak suma pięciu skoków, jakie odbyli, wystarczyła zaledwie, aby przemieścić ich do końcowych stref tego czasookresu. Za każdym razem, gdy się wynurzali, struktura lądu ulegała coraz mocniejszemu pofałdowaniu - pewnego razu otoczeni byli wyłącznie skałami - ciągle jednak padał deszcz, młócąc niemiłosiernie nieosłonięte wzniesienia. Bushowi przyszedł na myśl „Deszcz, Para i Prędkość” Turnera - ten podstarzały już artysta stworzył to dzieło po przebyciu Maidenhead w parowej lokomotywie! Ich sytuacja stanowiła niejako trójwymiarowe przedłużenie Turnera w podróży przez okres prefanerozoiczny. Przy piątym wynurzeniu znaleźli się nagle w okresie suszy - ponure warstwy chmur nie obdzielały już swoim sokiem znajdującej się pod nimi ziemi. Trudno było stwierdzić, czy było to zawieszenie broni na jeden dzień, czy też na sto lat - przeszli poza metempiryczny punkt, w którym wszystkie ludzkie konotacje odnośnie czasu, formowane w ponadmentalności, nie miały już jakiekolwiek znaczenia. Mogli jedynie stać w odrętwieniu i ciszy, chłonąc nieprzeniknioną georamę. Żadne z nich nie miało wątpliwości, że otaczająca ich cisza była prawdziwym przejawem świata poza czasową barierą entropii. To była panorama dedykowana milczeniu - stali tak, ukołysani i wyciszeni, spowici jej ogromem, jak pięć mrówek pod dachem ruin wielkiej katedry