To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Wyszli na korytarz. Było tu chłodno i mrocznie. Śmierdziało pleśnią. Ale na ów smród nakładał się jeszcze zastarzały zapach chemikaliów. Przystanęli przed wejściem do umywalni. – Kto wchodzi pierwszy? – spytał. – Ale jak chcesz – dodał – to możemy razem. Dwa oczka są przecież. – Zgłupiałeś? Idź pierwszy. Potem poczekasz tu na mnie. Kiwnął tylko głową i za moment zniknął w umywalni. Dopóki siedział, było jeszcze jako tako. Teraz jednak, gdy przeszedł tych parę kroków, wydało mu się, że pęcherz rozerwie się w nim jak granat. Dopadł sedesu i parę długich chwil kiwał się nad nim. Ulżyło mu. Opustoszał jakby. Wyszedł na korytarz. Teraz ona bez słowa wpadła do środka. A jego znów mdliło. Może niezbyt wyraźnie, za to cienko i przenikliwie. O dzisiejszym dniu nie chciał myśleć. Zresztą zbliżał się już wieczór, potem będzie noc, a rano może o wszystkim zapomni. Szczeknęła dźwignia od rezerwuaru i rozległ się łoskot spływającej wody. Odsunął się od drzwi, żeby znów puścić żonę przed sobą. Weszli do izby. Ona od razu skierowała się ku oknu. On podszedł do lodówki i wyjął ukrytą za kawałkiem żółtego sera ostatnią butelkę pi-wa. Otworzył i natychmiast się napił. Wolnym krokiem przeszedł na środek izby. – Bałam się już, że poszedłeś – odezwała się. – Tak cicho było na korytarzu. – A co? – spytał. – Miałem ci może Kongo tańczyć pod drzwiami? – Kongo? – zdziwiła się. – Nie słyszałam o takim tańcu. – Przyjęliśmy nowego do pracy. Dojeżdża sto kilometrów, z tego pięćdziesiąt wołami. Mówił, że u nich w remizie Kongo na zabawach tańczą. Pokazywał nawet. – Raz ci już uwierzyłam. Dwadzieścia siedem lat temu. Więcej nie muszę. – Nie wierzysz? – zawołał – to zaraz się przekonasz. Postawił piwo na stole, potem zaklaskał w dłonie i zaczął tańczyć. Siudowa odwróciła się od okna. Było to coś pośredniego między charlestonem a stepowaniem. – Poldek, do cholery, co ty wyprawiasz? – Kongo ci tańczę.Usiadła na parapecie. – Pęknie ci coś jeszcze, opamiętaj się.A on jeszcze bardziej przyspieszył tempo. – Spokojna głowa! – odkrzyknął. – Dla mnie to pestka. – Jeżeli tak, to staraj się. Może gdzieś do baletu cię przyjmą.Nadal wywijał nogami, ale jakby trochę wolniej. – Nie teraz – odrzekł. – Poloneza opanuję pod Międzynarodówkę, dopiero wtedy.Wyglądał tak śmiesznie i żałośnie zarazem, że w końcu ją to zdenerwowało. – Dosyć już! – krzyknęła – zobacz, ile tu kurzu! A w ogóle to skończ już z tym piwem, bo zwariuję. On też już miał tego tańca dosyć. Coraz wolniej wywijając nogami dotarł do stołu i zmę-czony zwalił się na krzesło. Otarł pot z czoła i z radością dopadł butelki. – Dobrze, że jeszcze mam co pić – powiedział – bo inaczej w szwach bym się porozsychał. – Mogę wodą cię polać, jak chcesz? – A po co? Wypiję tych parę butelek i fertig.Ruszyła w jego stronę. – Co? Co? Co ty powiedziałeś? – Na żartach się nie znasz? – odparł dysząc jeszcze. – Ostatnią butelkę już piję.Usiadła obok niego. – Jeżeli jeszcze raz podejdziesz do lodówki, to chyba cię zamorduję. Dywan przecież ma-my zanieść. – Jaki znów dywan? – Inni ludzie też mają sklerozę, ale u ciebie to już szczyty. Ten nowy. Umawialiśmy się wczoraj. – Małgosia dostała pralkę automatyczną i lodówkę. Lusia telewizor, a teraz znów dywan. Wkładów na mieszkania nie liczę. – A kto ma im pomóc, jak nie my? – Nam nikt nie pomagał, żono. Ani Bóg, ani diabeł. Podniósł butelkę do ust. Wypił do końca. Świat wydał mu się teraz łagodny i przytulny, jak gruba kołdra. Gdyby mógł wyskoczyć do „Zakątka” i wypić setkę zimnej wódki pod śledzika, byłoby jeszcze piękniej. Ale w „Zakątku” wódkę podają przeważnie ciepłą, a i ze śledziami też już od dawna krucho. Na wybrzeżu podobno śledziowy urodzaj, a tutaj klops. Nie ma czym ryb porozwozić po kraju. A łowić trzeba, bo plan połowów to sprawa święta, nie wolno go nie wykonać. Więc ryby gniją i żeby nie śmierdziały, trzeba je zakopywać w piasku. Na szczęście piasku na wybrzeżu nie brak, zatem i połowy mogą przebiegać rytmicznie i bez przeszkód. Melancholijnie popatrzył na butelkę. Z pustego, niestety, to i Salomon nie naleje. Podniósł się. Z rumorem odsunął krzesło. Siudowa natychmiast też wstała. – Stój! – krzyknęła. – Gdzie idziesz? – Jak to gdzie? – powtórzył. – Piwa już nie mam, wody się napiję. – Na leczenie cię oddam. Postanowione już!Zaśmiał się: – Pod warunkiem, że będzie to sanatorium. Najlepiej w górach.Przeszedł do części kuchennej, zaczerpnął garnczkiem wody z wiadra i zaczął pić. – Pan Bóg cię jeszcze pokarze – powiedziała – zobaczysz. Podeszła ponownie do okna. Na ulicy wyraźnie zmalał ruch. Wolno napływał zmierzch. Ich strona tonęła w cieniu. Siuda wrócił do stołu. Garnczek z wodą postawił przed sobą. – Pamela też tak się gapił – powiedział.Nie odzywała się. – Ulica była wtedy wybrukowana kocimi łbami. A na niej pełno chłopskich furmanek i końskiego łajna. Która to już godzina, pomyślała? Zerknęła na zegarek. Dopiero wpół do szóstej. Lusia ma wrócić około siódmej. Pojechała z mężem do Warszawy szukać łóżeczka dla dziecka. Roz-wiązanie już blisko. Parę tygodni zaledwie. – Stał tak samo jak ty – powiedział – dłubał zapałką w zębach i mówił. „Znowu do miasta tych orczyków nagnało. Gnojem nawet w biurze śmierdzi. Zamiast na babach leżeć albo wódę chlać, tłucze się to cymbalstwo po urzędach i ludziom pracy, pracować nie daje”. Odetchnęła głęboko. Zaczynała już pachnieć maciejka. Bardzo lubiła ten zapach. – Najmocniej tu pachnie o zmierzchu – odezwała się półgłosem – i w powietrzu jest już wtedy jakby mniej spalin. – Co ci tak pachnie – zachichotał – tamto łajno czy Pamela?Odwróciła się gwałtownie. – Kwiaty tak pachną, głąbie! – To odwrotnie niż z pijakami. Pijak najmocniej pachnie nad ranem.Popatrzyła na niego z wyrzutem. – Całe mi życie zmarnowałeś, Poldek. – Mnie za to wszystko poszło jak z płatka. – Wiesz, jaki ty jesteś? – Wal jak pod płotem. Ulżyj sobie.Zachciało jej się zapalić. Papierosy zostały na wersalce. Poszła tam. – Judzi, mąci – powiedziała przypalając papierosa – a jak przyjdzie co do czego, to uszy po sobie