To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

— Istotnie, istotnie —potwierdził Kemp — ale człowiek nie jest sproszkowanym szkłem… — Ależ nie — odparł Griffin. — Człowiek jest naprawdę przezroczystszy aniżeli sproszkowane szkło. — Bzdury! — I to powiada lekarz! Więc w ciągu lat dziesięciu zapomniałeś już fizykę? Przypomnij sobie wszystkie ciała, które są przezroczyste, a nie wydają się takimi. Papier, na przykład, wyrabiany jest z przezroczystych włókien, a staje się biały i nieprzezroczysty dla tych samych przyczyn, dla których szkło sproszkowane jest nieprzezroczyste i białe. Posmaruj biały papier oliwą, a stanie się tak przezroczysty, jak szkło. I nie tylko papier, lecz bawełna, wełna, włókna drzewne i kości, i ciało, i włosy, i paznokcie, i nerwy; cały organizm człowieka z wyjątkiem czerwonych ciałek krwi i ciemnego barwnika włosów, wszystko składa się z przezroczystych tkanek. Dzięki temu bardzo niewiele potrzeba, aby uczynić człowieka niewidzialnym dla ludzkich oczu. Po większej części tkanki istoty żywej nie są mniej przezroczyste od wody. — Naturalnie — zawołał Kemp. — Wczoraj jeszcze myślałem o galaretowatych morskich żyjątkach. — A więc zrozumiałeś, na czym polega moja metoda. Wszystko to przemyślałem i doszedłem do tych wniosków w rok po wyjeździe z Londynu, to jest przed sześciu laty. Ale zachowałem to dla siebie. Musiałem dokonywać prób w warunkach bardzo niekorzystnych. Mój profesor, Hobbema, był naukowym rabusiem, złodziejem pomysłów: wciąż wietrzył, kogo by ograbić. Znasz rozbój panujący w świecie uczonych. Nie chciałem ogłaszać mojego odkrycia, aby nie dzielić z nim sławy. Pracowałem zawzięcie, byłem coraz bliższy urzeczywistnienia mej teorii. Nie mówiłem o tym nikomu, chciałem od razu olśnić świat moim wynalazkiem i wsławić się jak nikt dotąd. Przypadkowo zupełnie, przy doświadczeniach z dziedziny fizyki, zrobiłem odkrycie z zakresu fizjologii. — Doprawdy? — Wiesz, czerwone ciałka krwi mogą być zamienione na białe, bezbarwne, a pomimo to zachować swoje stałe właściwości… Kemp wydał okrzyk niedowierzania. Niewidzialny Człowiek wstał i zaczął chodzić po pokoju. — Że się dziwisz — mówił — to rzecz naturalna. Ja też byłem, zdumiony. Pamiętam tę noc. Było bardzo późno… We dnie przeszkadzali mi studenci swoją natrętną ciekawością, więc pracowałem nocami. To odkrycie objawiło mi się nagle i niespodziewanie. Byłem sam. W laboratorium panowała cisza. „Można by uczynić zwierzę, ba, i człowieka, przezroczystym i niewidzialnym, gdyby nie włosy. I ja mógłbym się stać niewidzialny” — pomyślałem. I nagle zrozumiałem, jaką mogę osiągnąć korzyść z tego, iż jestem, albinosem… Ta świadomość oszołomiła mnie po prostu. Zerwałem się i podszedłem do okna. — Mógłbym się stać niewidzialny… — powtarzałem sobie. — Dokazać czegoś podobnego to czarodziejstwo. I w umyśle moim przedstawiły się wszystkie korzyści. Być niewidzialnym — to znaczy mieć nieograniczoną potęgę. Nie dostrzegałem żadnych stron ujemnych. Nie dziw, że mi się w głowie przewróciło. Ja, ubogi profesor kształcący osłów w prowincjonalnym kolegium, mógłbym od razu stać się — potentatem. Ciekaw jestem, czy i ty, Kemp, nie byłbyś stracił głowy… Każdy na moim miejscu oddałby się tym badaniom, duszą i ciałem. Poświęciłem im trzy lata niezmordowanej pracy; zaledwie wzniosłem się mozolnie na jeden szczyt, już piętrzyła się nowa góra trudności. Trzeba było opracować tysiące szczegółów. Zniechęcałem się nieraz, opadały mi ręce, ale nie na długo. A przy tym musiałem wystrzegać się profesora. Ten śledził mnie z wytrwałością szpiega. — Kiedyż pan ogłosisz swój wynalazek? — pytał mnie co dzień. A ci studenci ze swoją ciekawą głupotą! Trzy lata podobnych utrapień! A po trzech latach przekonałem się, że urzeczywistnienie teorii jest niemożliwe… niemożliwe. .— Jak to? Dlaczego? — spytał Kenip. — Nie miałem pieniędzy… — odparł Niewidzialny Człowiek i zbliżył się znowu do okna. Nagle odwrócił się. — Okradłem starego… Okradłem ojca… — szepnął. — Z pieniędzy, które nie były jego. Zastrzelił się. Te słowa wypadły z niewidzialnych ust jak straszny zgrzyt. ROZDZIAŁ XX W DOMU PRZY ULICY GREAT PORTLAND Przez chwilę Kemp siedział w milczeniu wpatrując się w bezgłową postać. Nagle zerwał się, chwycił Niewidzialnego Człowieka za rękę i odciągnął go od okna. — Jesteś zmęczony — rzekł. — Ja się rozsiadłem, a ty chodzisz. Usiądź na moim krześle. Stanął pomiędzy Griffinem a najbliższym oknem. Griffin usiadł, milczał chwilę, potem ciągnął dalej: — Stało się to po wyjeździe z Chesilstowe College. W grudniu zeszłego roku. Wynająłem w Londynie duży, nie umeblowany pokój w lichym pensjonacie w pobliżu ulicy Great Portland. Pokój był zapełniony przyrządami, które kupiłem za pieniądze ojca. Robota szła dobrze, zbliżała się do końca. Byłem jak człowiek, który budzi się ze snu czy też z odrętwienia, aby wziąć udział w tragedii. Pojechałem na pogrzeb ojca. Miałem głowę wciąż zaprzątniętą owym odkryciem, więc nie próbowałem nawet oczyścić z hańby jego dobrego imienia