To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Pocisk był uzbrojony w głowicę neutronową, ale instrumenty nie zarejestrowały żadnego, śladowego choćby promieniowania. Dało to Dowództwu Obrony Powietrznej wiele do myślenia. Tommy Nolan powinien już od pół godziny być w szkole, ale mimo to wcale mu się nie śpieszyło. Szedł powoli boczną drogą, wspinającą się na wzgórze koło starego tartaku, i obserwował dym wznoszący się z kominów stojących niżej domów grubymi, czarnymi krechami, prostymi i nieructiomymi niczym maźnięcia pędzla po czystym, porannym niebie. Szare i czerwone dachówki błyszczały w promieniach słońca; spojrzenie chłopca ześlizgnęło się po nich dalej, aż do portu, nad którym chmary mew zataczały szerokie kręgi, wznosiły się i opadały. Ich krzyki docierały aż do niego, przelatując nad niezliczonymi dachami, kominami, antenami i zwichrzonymi przez wiatr koronami drzew. Za portem, niczym zmrużone błękitne oko wyglądające zza krawędzi świata, błyszczał ocean. Tommy kopnął jakiś kamień, potem jeszcze raz, by wreszcie zamienić go na starą puszkę, która brzęcząc i klekocąc toczyła się przed nim po drodze. Powiał mocniejszy wiatr, targając futro jego kurtki i przynosząc ze sobą głośniejsze niż dotąd wrzaski mew, by zaraz zabrać je z powrotem, nad dachy, a potem nad ocean. Tom my kopnął puszkę tak, że potoczyła się poza krawędź drogi, i zatrzymał się na moment, nasłuchując, jak koziołkuje w dół po zboczu. Pogwizdując bezgłośnie, zdjął rękawiczki i wsadził je do kieszeni, chociaż jego matka specjalnie powtarzała, żeby tego nie robił, bo jest bardzo zimno jak na listopad. Ciekawe, co czuje taka puszka, przemknęła mu przez głowę myśl, kiedy tak spada po skarpie, obijając się o krzaki i kamienie, by wreszcie znaleźć spokojne miejsce pod wymytymi z ziemi korzeniami jakiegoś drzewa. Maszerował przed siebie, szurając głośno butami po żwirze. Kiedy znajdował się już w połowie wzgórza, w tartaku po drugiej stronie drogi uruchomiono piłę tarczową. Jej jęk i metaliczny jazgot przeciął poranną ciszę, wbijając się chłopcu świdrującym bólem w zęby, by potem przycichnąć zamieniając się w brzęczący pomruk, podobny do tego, jaki może wydawać rozgniewany olbrzym. Albo jakieś zwierzę, pomyślał Tommy, chociaż wiedział doskonale, że to tylko piła. Może dinozaur. Ciałem chłopca wstrząsnął rozkoszny dreszcz. Dinozaur! . Tommy był dzisiaj specjalną maszyną przeznaczoną do przeskakiwania kałuż. Dlatego właśnie droga z domu zajęła mu aż tyle czasu. W nocy spadł niewielki deszcz pozostawiając po sobie rozrzucone tu i ówdzie kałuże; Tommy skrupulatnie przeskoczył przez wszystkie, które dostrzegł po drodze z domu. Wymagało to sporo czasu, ale on był niezwykle skrupulatny. Wyobrażał sobie, że jest maszyną, pojazdem do przeskakiwania kałuż. Nieważne, że zamiast kół miał nogi, a oprócz tego jeszcze ręce i głowę; siedział we wnętrzu maszyny wyglądając na zewnątrz przez oczy i sterując nią za pomocą całego zestawu pedałów i dźwigni. Manewrując ostrożnie podjeżdżał do kałuży, a kiedy znajdował się już w odpowiednim miejscu, przełączał skrzynię biegów na pozycję SKOK, naciskał z całej siły na gaz i zwalniał hamulec. Wiuuu, startował jak z kata-pulty, kałuża ledwo co zdążyła mignąć pod spodem, łuuup, z powrotem na ziemię, wzbijając spod kół fontanny żwiru. Zazwyczaj 'skoki były bezbłędne. Tylko raz zamiast żwiru poleciały w górę fontanny wody, a przecież niektóre kałuże miały ponad pół metra szerokości. Potem chwila przerwy na sprawdzenie, czy gdzieś na tablicy przyrządów nie zapaliły się czerwone światła awaryjne. Wszystko w porządku. Lewarek zmiany biegów na pozycję JAZDA i do przodu, powoli, rozglądając się uważnie w poszukiwaniu następnej kałuży. Wszystko to zabierało sporo czasu, ale nic dziwne- go; nie można było przecież robić tego ot, tak sobie, na odczep- nego. Mama znowu będzie wściekła, przemykała mu od czasu do czasu niewyraźna myśl, ale nigdy nie zostawała na dłużej, porwana byle podmuchem wiatru. Nawet poranne śniadanie wydawało się już czymś, co wydarzyło się przed milionami lat — stary, promieniujący ciepłem piecyk gazowy, syczący coś z zadowoleniem do samego siebie, ciepła kasza ze smakowitymi zgęstkami, radio brzęczące cicho o sprawach, o których nigdy nie chciało mu się słuchać, szare, zimne światło padające przez okno na kuchenny stół. Mama miała zapuchnięte oczy i cały czas kasłała. Znowu wieczorem do późna oglądała telewizję i zasnęła na kanapce, nakryta swoim płaszczem jak kocem. Wyglądała bardzo staro, kiedy Tommy przyszedł obudzić ją na śniadanie i wyłączyć szumiący obraz kontrolny w telewizorze. Ojciec znowu krzyczał na nią przy śniadaniu i Tommy poszedł do łazienki, gdzie mył długo i starannie ręce, dopóki nie usłyszał, że ojciec wychodzi do pracy. Matka udawała, że wcale nie płacze, kiedy przygotowywała mu kaszę i „kawę", rozcieńczoną bezlitośnie szklanką zimnej wody oraz toną mleka i cukru, „dla dziecka", chociaż sama piła ją dokładnie taką samą. Zdążyła już z powrotem włączyć telewizor, jak tylko ucichły kroki męża, zupełnie jakby nie mogła znieść nawet chwili ciszy. Telewizor mruczał sam do siebie w dużym pokoju, przeciskając się przez poranny program dla dzieci. Nawet Tommy nie był w stanie się zmusić, żeby to oglądać. Matka twierdziła, że włącza telewizor po to, by wiedzieć, która jest godzina i by wysłać Tommy'ego do szko-, ły na tyle wcześnie, aby się nie spóźnił, ale to nie była prawda. Tommy zawsze musiał jej przypominać, że już czas zapakować go w palto, ciepłe getry i kalosze — to'ostatnie wtedy, kiedy padało. Nigdy nie umiał ich sam założyć, chociaż próbował i to nie raz. Zawsze jakoś wszystko mu się plątało. Kiedy dotarł do szczytu wzgórza, piła zakasłała raz i drugi, po czym umilkła, pozostawiając brzęczącą, wibrującą ciszę. Tommy stwierdził, że kałuże się skończyły, wobec czego natychmiast przeistoczył się w wielki czołg — taki, jakie pokazywali nieraz w migawkach z różnych frontów — który mógł się poruszać na gąsienicach albo na kołach, a nad zupełnie niedostępnymi terenami także na poduszce powietrznej. Z rykiem silnika zjechał ze żwirowej drogi w gęsty las jodłowy