To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Wpatrywała się w sadzawkę, wciskając między zęby kostki dłoni. Wszędzie, gdzie na ciemną taflę padały słoneczne promienie, pojawiały się blade stworzonka. Wystawiały na światło ślepe głowy. Wydawało się, że pragną wznieść się w górę. Lekki wietrzyk poruszał gałęziami drzew, przesuwając plamy blasku w różne miejsca. Istoty miotały się, podążając za nimi. Każda oświetlana przez dłuższy czas głowa powiększała się niby dojrzewający owoc, po czym pękała, spryskując sadzawkę zielonymi kropelkami. Te z nich, które padły w cień, czerniały szybko i znikały, lecz te, które wylądowały w świetle, stawały się jaskrawe... Covenant zamknął oczy, nie potrafił jednak odgrodzić się od tego widoku. Zielone plamki tańczyły na czerwonym tle pod jego powiekami. Otworzył oczy. Kropelki stawały się świetliste i złowróżbne niby płynne szmaragdy. Gdy płynęły przez sadzawkę, rosły, karmiąc się szlamem i słońcem plag. – Dobry Boże! – W szepcie Linden brzmiała groza. – Musimy stąd uciekać! Jej głos wyrażał absolutną pewność. Haruchai zerwali się z miejsca. Sunder przywołał rumaki. Cail podsadził najpierw Linden, a potem Covenanta, by Trzask nie musiał klękać. Stell i Harn w taki sam sposób pomogli stonedownorom. Brinn ominął sadzawkę, po czym – tak szybko, jak tylko potrafił – poprowadził zwierzęta na wschód, głębiej w matnię Równiny Sarangrave. Na szczęście Słonecznica wyraźnie uspokoiła wierzchowce, wzmacniając działanie rukha Sundera. Zniknęła ich ociężała płochliwość. Choć spod kopyt pierzchały im wypaczone zwierzęta, a nad głowami przelatywały z wrzaskiem ptaki, można było nad nimi zapanować. Po półtorej mili jazdy wędrowcy zdołali spożyć posiłek bez zsiadania z rumaków. Podczas jedzenia Covenant zastanawiał się, jak uzyskać informacje od Linden. Ubiegła go jednak. – Nie pytaj mnie. – W głębi jej oczu czaiły się widma. – To boli. – Po prostu czułam, że coś nam grozi. Nie chcę wiedzieć, co to było. Skinął głową. Sytuacja, w jakiej znalazła się drużyna, zmuszała Linden do akceptacji rozdzierających jej duszę wizji. Była zupełnie odsłonięta. A on nie potrafił jej pomóc. Haruchai puścili w obieg bukłak voure. Gdy Covenant wysmarował ostro pachnącym płynem twarz i ramiona, zdał sobie sprawę, że w powietrzu roi się od motyli. Trzepocząc skrzydłami o barwie czerwieni i błękitu, żółci przypominającej czyste promienie słońca oraz tu i ówdzie fioletu i pawiej zieleni, wypełniały przestrzeń między drzewami niczym różnobarwny śnieg, czujny i piękny. Taniec Sarangrave – Równiny Sarangrave pod słońcem plag. Owady budziły w nim dziwne oszołomienie i gwałtowność. Były piękne. I zrodzone ze Słonecznicy. Zawarty w nim jad reagował na ich hipnotyczny urok, jakby – mimo woli – Covenant pragnął usmażyć wszystkie połyskliwe skrzydełka w zasięgu wzroku. Niemal nie zauważył momentu, w którym drużyna ponownie ruszyła przez podstępne bagna. W swoim czasie patrzył bezsilnie na ginące duchy. Teraz każde wspomnienie zwiększało nacisk, który czuł, pchało go ku mocy. A tutaj moc była samobójstwem. Prowadzeni ostrożnością Brinna i wzrokiem Linden wędrowcy zmierzali na wschód. Przez pewien czas jechali wzdłuż zarośniętego liliami kanału. Potem jednak skręcał on na północ, zmuszając ich do podjęcia decyzji. Linden zapewniała, że woda jest bezpieczna. Brinn obawiał się, że nogi wierzchowców mogą ugrzęznąć wśród łodyg lilii. Wkrótce utracili możliwość wyboru. Hergrom skierował ich uwagę na północny zachód. Przez chwilę Covenant nie dostrzegał nic w gęstej dżungli. Potem jednak coś zobaczył. Plamy jaskrawej zieleni. Tej samej, która na jego oczach narodziła się w smolnej sadzawce. Poruszały się. Zbliżały... Linden zaklęła gwałtownie. – Ruszajmy. – Ścisnęła ramiona Brinna. – Przedostańmy się na drugą stronę. Musimy trzymać się od nich z daleka. Brinn bez wahania nakazał Trzaskowi wkroczyć do wody. Nogi rumaka natychmiast ugrzęzły w łodygach. Kanał był jednak wystarczająco płytki, by zwierzę znalazło grunt. Trzask posuwał się naprzód w serii gwałtownych susów, rozpryskując wodę na wszystkie strony. Pozostałe wierzchowce podążyły za nim na wschodni brzeg. Ich gęsta sierść ociekała wodą, gdy popędziły naprzód tak szybko, jak tylko pozwalała na to Równina Sarangrave. Przez dżunglę tak gęstą, że drzewa zdawały się wbijać w drużynę palce swych konarów, a zwisające pnącza przypominały garoty. W poprzek falujących łąk, bogato usianych trzęsawiskami. Wzdłuż brzegów czarnych moczarów, które cuchnęły jak padlinożercy, sadzawek, które buchały gwałtownie płomieniami. Przez czyste potoki, pokryte rzęsą rzeczułki, błotniste drogi. Gdzie tylko pojawili się jeźdźcy, zwierzęta uciekały przed nimi, ptaki zdradzały ich obecność ochrypłymi wrzaskami oburzenia, a owady wirowały wokół, odstraszane jedynie zapachem voure. Za plecami widzieli przebłyski zieleni, nieuchwytne, ledwie dostrzegalne błyskotki, zupełnie jakby drużynę ścigały szmaragdy. Walczyli z równiną całe popołudnie, lecz – o ile potrafił to ocenić Covenant – nie zyskali nic poza narastającą paniką. Nie potrafili prześcignąć lśniących zielonych błysków. Czuł ucisk groźby, pełznący między łopatkami. Od czasu do czasu drżały mu ręce, jakby chciał walczyć, jakby potrafił reagować na strach tylko przemocą. W zapadającym zmierzchu Brinn zatrzymał drużynę na posiłek. Nikt jednak nie proponował rozbijania obozu. Pościg był już wyraźnie widoczny. Zielone postacie wielkości małych dzieci, o wnętrzach płonących jak błędne ogniki, skradały się przez chaszcze – szmaragdowe stwory, podstępne i świadome celu. Całe dziesiątki