To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Przeświadczyłem się, że z tej mąki nie upiekę chleba. Żal mi was i lat moich straconych na szczerą, chociaż niewdzięczną robotę, ale rąk nie składam i dalej wytrwale, w nowym już i odpowiedniejszym otoczeniu pracować będę nad tym, co ukochałem i co dla mnie jest najwyższym i najpiękniejszym ideałem. To nic, że plonu zbierać nie będę. Pszczółka równie też nie dla siebie zbiera miody."*1{W. Lasocki, Wspomnienia z mojego życia, s. 325-326.} Cytować Antonowicza to grube ryzyko. Łatwo bowiem o kontrargument polegający na wskazaniu, dokąd zaprowadziła droga, na którą ten człowiek wszedł. Wystarczy otworzyć na stronie 192 sławny pamiętnik Stanisława Stempowskiego*2{St. Stempowski, Pamiętniki 1870-1914, Wrocław 1953, s. 192.}, by się dowiedzieć, jak u schyłku XIX stulecia profesor uniwersytetu Włodzimierz Antonowicz, naprawdę wybitny archeolog, odkrycie archeologiczne nad Dniestrem oficjalnie uznał "za coś w rodzaju Kijowsko-Pieczerskiej Ławry", słynącej cudami. Żądało tego upaństwowione duchowieństwo prawosławne, a uczony się ugiął. Taki kontrargument byłby efektowny, ale mimo wszystko niesłuszny. Włodzimierz Antonowicz to rzeczywiście marna figura. Potępiający go Polak może się narazić na zarzut stronniczości, na szczęście rozporządzamy jednak opinią Ukraińca, wielekroć tu wspomnianego Grzegorza Marachowa. Jego zdaniem, Antonowicz był szowinistą, nienawidził zarówno Polaków, jak Rosjan, lecz za to nisko kłaniał się carowi. Już w czasach uniwersyteckich grał rolę ujemną, zmierzał prościutko do kariery, okupionej takimi usługami, jak opisana przed chwilą interpretacja odkrycia archeologicznego. A jednak jego przytoczony list ma wagę. Zawiera bowiem poglądy nie tylko autora, lecz ogółu. Dla Ukraińców, Białorusinów i Litwinów możliwa jest zgoda z Polakami, nigdy polonizacja. W kwietniu 1863 roku, na kilka dni przed wybuchem powstania na Ukrainie, Antonowicz formułował swe poglądy w sposób już znacznie bardziej bezceremonialny, osobisty. "Powiem więc wszystko, co o tym myślę... Otóż ponieważ my z ludem, a lud przeciwko wam, my z wami być nie możemy. Przedsięwzięcie wasze musi mieć fatalny dla was koniec. Najlepsi spomiędzy was wyginą. Inni usunięci zostaną na Daleki Wschód, jeszcze inni sami się usuną na Zachód. Zostanie śmiecie, które już nam nie zdoła stawić czoła. Tak więc sprawa nasza może na tym tylko wygrać, gdyż z dwóch wrogów naszych silniejszy zostanie zniszczony, a z pozostałymi łatwiej już nam będzie dać sobie radę."*1{W. Lasocki, Wspomnienia z mojego życia, s. 328.} O ile pierwsze oświadczenie Antonowicza zawiera wiele gorzkiej prawdy, o tyle drugie - same fałsze. Jeśli szlachta polska walczyła z caratem, to pomimo wszystkich jej grzechów walka owa musiała wyjść na pożytek i ukraińskiemu ludowi. Zdaniem Antonowicza, klęska poniesiona z rąk samodzierżcy miała wyzwolić ukraińskiego chłopa spod ucisku lackich dziedziców. Ucisk ten skończył się dokładnie w roku upadku caratu i ani odrobinę wcześniej. Takie poglądy głosił (czy szczerze - inna sprawa) człowiek z wyższym wykształceniem, przyszły profesor. Zalecał uznawać polską szlachtę za silniejszą od cara. Czegóż w takim razie należało oczekiwać od niepiśmiennego chłopa, który wiedział, że jedyną istotą wzbudzającą pewien respekt w dziedzicu jest właśnie car? Ci i owi spośród szlachty dokładali zresztą starań, by przekonać poddanych, że niech tylko upadnie carskie prawo... a już my wam, hady, pokażemy... (Przecież w samym Królestwie Komitet Centralny musiał energicznie zaprzeczać niespokojnym pytaniom chłopskim: "Kiedy będzie rząd polski, to może sól podrożeje, a może i pańszczyzna wróci?") W roku 1848 panował na Ukrainie nastrój powszechnego oczekiwania na interwencję z zewnątrz. Ziemiaństwo po cichu szykowało broń, konie. Jeden z dziedziców postanowił przestać się liczyć z rozporządzeniami władzy, która, jak się spodziewano - rychło upadnie. Kazał więc chłopom pracować ponad normę przewidzianą w urzędowych prawidłach z roku 1846, regulujących pańszczyznę. Poddani zeszli się, ale do roboty nie przystępowali. Dziedzic zjawił się na gumnie i zapytał, co to znaczy. - Car... ukaz... - bąkali chłopi. - Co tam car! - groźnie krzyknął szlachcic. - Car sam za tydzień będzie tu mnie na toku młócił! Wobec takiego stanu rzeczy trudno się nawet dziwić niepiśmiennemu chłopu, że swoich własnych interesów nie pojął i polskiego powstania nie poparł. Tak wśród wzajemnych nieporozumień, żałosnych skutków egoizmów klasowych, analfabetyzmu i politycznego nieuctwa dojrzewała jedna z największych tragedii roku 1863. Powstanie nad Dnieprem wybuchło i lud ukraiński zachował się dokładnie tak, jak to przewidział Tadeusz Bobrowski. Śledził powstańców, łapał, wiązał, dostawiał do komend żandarmskich, nawet mordował. W tym miejscu jednak koniecznie trzeba przytoczyć wiadomość, którą zanotował niejaki Borys Poznański, nauczyciel prywatnej szkółki ludowej, prawosławny, z pochodzenia chłop, a z przekonań - ukraiński nacjonalista. W czasopiśmie "Kijewskaja Starina" opublikował on swoje wspomnienia, z których wynika, że chłopi wiązali i odwozili do urzędów dziedziców nie tylko polskiej, lecz i rosyjskiej narodowości. Lud ukraiński zwalczał powstanie nie dlatego, że było ono polskie, lecz dlatego, iż uważał je za pańskie. Pewnej październikowej soboty 1862 roku do mieszkania Tomasza Burzyńskiego, który był "wydziałowym", to znaczy stał na czele jednej z pięciu wielkich jednostek konspiracyjnych, na jakie dzieliła się Warszawa, przyszedł jego znajomy i podkomendny, Stanisław Olszański. Ten zaś zajmował w ruchu stanowisko "okręgowego", oficjalnie zaś pracował jako urzędnik Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Podlegał mu najbardziej zrewolucjonizowany okrąg stolicy, okolice dzisiejszych dworców Warszawa-Śródmieście i Warszawa Główna