To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Co powiedział? - Że Juliusz wyzdrowiał. - Żadnych powikłań? - Żadnych. Aha, tak, jeden drobiazg mimo wszystko. - Jaki? - Dalej ma wywalony ozór. 21 I jeszcze raz. Uderzenie z boku. Nie zdążam złapać oddechu, a już następny atak, tym razem czołowy, posyła mnie na deski. Pozostaje tylko zwinąć się w kulkę, zebrać maksymalnie w sobie, wystawić na grad ciosów i czekać, aż to minie, wiedząc jednocześnie, że to nie minie. I nie mija. I nie chodzi tu o partię szachów. NIE CHODZI O SZACHY, CHOLERA! Ten niemy ryk stawia mnie na nogi, wylatuję jak z katapulty. Okrzyk zaskoczenia ze strony kogoś, kto przytrzymywał mnie przy ziemi, a teraz zwija się na chodniku, potem pojawia się wyraźny obraz stojącego przede mną Cazeneuve'a, który szykuje się, żeby nogą przyładować mi w żebra. Tymczasem moja własna stopa trafia między jego rozstawione nogi i rozlega się ryk dzikiego dingo, który mógłby zbudzić całą półkulę południową. Cazeneuve znika, ale kolejny cios w kark rzuca mnie z rozłożonymi rękami do przodu, gdzie zbawczo wpadam na inne ciało, które chwieje się pod wpływem uderzenia. Znowu ląduję na ziemi, ale uderzenie jest tym razem złagodzone przez tę drugą osobę pode mną, osobę, którą okładam na oślep po twarzy, żebrach, żołądku i która wrzeszczy: pomocy, cholera, ten głos, cholera cholera, to kobieta! Zaskoczony, podnoszę głowę na tyle, żeby dojrzeć łuk zarysowany przez stopę: strzela mnie prosto w usta i posyła do samego piekła. Diabeł jest tej nocy uzbrojony w solidną pałkę, co najpierw spada na moje ramię, a za drugim razem chybia, bo kręcę się wokół własnej osi wymachując nogami, jak nożycami, żeby sięgnąć jak najdalej dookoła. Trzask goleni, miękki dźwięk ciężkiego upadku, kwiki różnej maści i znowu pałka, która tym razem nie chybia, eksplozja mojej biednej czaszki. Żegnaj, życie, żegnaj, dniu, żegnaj, nocy, nawet dzisiejsza gówniana nocy, żegnaj... Oszałamiająco wszędobylski, wszechobecny wszędzie tam, gdzie dzieje się coś podejrzanego... Jeżeli raj albo jeżeli piekło, albo jeżeli nicość oznacza spotkanie z Carlo Emilio Gaddą, niech żyją nicość, raj i piekło! - Elżbieto, poproszę o trochę kawy. Tak, inspektor Ingravallo (ale czemu u diabła nazywano go don Ciccio?), wypełniający obowiązki służbowe na chodniku ulicy Merles, naprawdę potrzebuje małej kawy. - Zdaje mi się, że powoli wraca do przytomności. Och! Powoli, bardzo proszę powolutku wracać, najwolniej jak można, właśnie zawarłem znajomość z Bólem. Carlo, nie opuszczaj mnie, nie pozwól mi wypłynąć na powierzchnię. Carlo Emilio, nie chcę się z tobą rozstawać! - Co on mówi? - Mówi, że nie chce się rozstawać z niejakim Carlo Emilio Gaddą, i, szczerze mówiąc, ja mu się nie dziwię. - To Włoch? - Najbardziej włoski ze wszystkich Włochów. Elżbieto, ostrożnie z tą kawą, bo go pani udusi. Pióro inspektora Ingravallo było maczane w cappuccino, stąd spokojna energia jego języka... - Tak język jest u niego mieszaniną różnych dialektów. Szkoda, że nie mamy odpowiednika w naszej literaturze. Będę musiał poczytać go dzieciakom, nawet jeżeliby miały nic nie zrozumieć, muszę też przygotować Klarę do matury, nie do życia - to robi sama - do matury. - Teraz chyba dochodzi do siebie, proszę mi pomóc, posadzimy go Jak tu posadzić całą harmonię obolałości? Juliusz jak wykuty z jednego bloku, a ja w stu tysiącach kawałków! Jak posadzić sto tysięcy kawałków? Powoli, Elżbieto, proszę mi podać jeszcze jedną poduszkę... Ale Juliusz wyzdrowiał? JULIUSZ WYZDROWIAŁ! - Kto to jest ten Juliusz, panie Malaussene? Gadda to wiem, ale Juliusz... Pytanie komisarza Coudrier, nawet zadane z uśmiechem, domaga się odpowiedzi, a ta znajdzie się w aktach. - To mój pies, właśnie wyzdrowiał. Rekamiera w charakterze noszy, nie najwygodniejsza rzecz. - Proszę, niech pan wypije jeszcze trochę kawy. Nie znam się w ogóle na medycynie, ale mam absolutne zaufanie do kawy pani Elżbiety. Elżbieto, niech mu pani pomoże, bardzo proszę. Tak, niech mi pani pomoże, Elżbieto, czuję każdą kosteczkę w siedzeniu. - O tak. (Taak, taak, taak...) - Czemu rekamiery są takie twarde? - Ponieważ zwycięzcy tracą imperia, wysypiając się na sofach, panie Malaussene. - Tak czy tak je tracą. Na sofie czasu. - Wygląda na to, że ma się pan lepiej. Odwracam głowę do komisarza Coudrier siedzącego u mego wezgłowia, podnoszę głowę w kierunku pani Elżbiety pochylonej nade mną z filiżanką kawy w ręku (filiżaneczka ze złotym brzeżkiem i cesarskim N), opuszczam głowę w stronę moich odległych stóp. Moja głowa podnosi się i opada, jest mi lepiej. - Będziemy mogli pomówić. Pomówmy. - Czy znajduje pan jakieś wyjaśnienie tego, co się panu przydarzyło? - Sklep runął mi na głowę. - A z jakiego, według pana, powodu? Z jakiego powodu? Nieuzasadniona niechęć Cazeneuve'a? Nie był sam. I była co najmniej jedna kobieta